Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Maraton NIC (relacje). Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Maraton NIC (relacje). Pokaż wszystkie posty

piątek, 28 września 2007

Hej te nasze piękne polskie góry! - relacja Kuby z NIC 007

W sobotę rano zameldowaliśmy się w Wiśle Malince po czym zaraz po rozlokowaniu się w pokojach pojechaliśmy zaznaczyć trasę biegu. Droga była mokra i malowane na asfalcie strzałki były notorycznie rozjeżdżane przez samochody. Zaznaczyliśmy kluczowe miejsca w których w poprzedniej edycji najczęściej gubili się ludzie.

Resztę dnia "relaksowaliśmy" się przed biegiem - m.in. kąpiąc się w pobliskim zbiorniku, zakończywszy dzień w lodziarni.

Wieczorem czekała nas odprawa - malowanie mapek, omawianie planów, konsumpcja napojów "izotonicznych" w świetnej atmosferze…

Rano zaraz po śniadaniu ruszyliśmy do biura Pod Czantorią, aby serdecznie przyjąć zawodników. Mimo września i deszczu poprzedniego dnia pogoda jednak nas nie zawiodła i mogliśmy napawać się fotonami.

O godz 10:30 kilkunastoosobowa grupa ustawiła się w "bojowych" nastrojach na starcie. Wysłuchaliśmy ostatnich złotych porad Leszka, który przejął rolę startera, sędziego, opiekuna dzieci i obsługi biura. Trzy, dwa, jeden START i… zaczęliśmy gramolić się na stromy stok Czantorii. Po minięciu górnej stacji kolejki podążając czerwonym szlakiem wbiegliśmy do lasu mijając zarówno polskich i czeskich turystów.

Po dotarciu w okolice szczytu zaczął się pierwszy ostry zbieg, gdzie czyhały na nieostrożnego biegacza ostre kamienie i wystające korzenie. Napotkani turyści patrzyli z podziwem lub Ci bardziej racjonalni jak na szaleńca, kiedy w pełnej koncentracji zasuwałem w dół. Dzięki temu zbiegowi udało mi się odzyskać kontakt wzrokowy z pierwszymi biegaczami, którym udało mi się towarzyszyć przez następne kilometry.

W okolicy Soszowa czekał na nas niestrudzony Janusz, który miał kaprys zorganizować nam swój pierwszy ruchomy punkt odżywczy. Oby więcej takich kapryśnych ludzi ;-) Szybko wciągnąłem banana i ruszyłem za resztą grupy z którą dystans tak bardzo się nie dłużył.

W pewnym momencie, co było nieuniknione po deszczu z dnia poprzedniego, trafiliśmy na bardzo błotnisty teren z koleinami w których utworzyły się kałuże. Musieliśmy się sporo nakombinować, aby je ominąć bez zamoczenia butów, przed nami było jeszcze sporo kilometrów.

Podczas biegu mogliśmy się radować wspaniałymi widokami w oddali majaczyły Tatry. Biegliśmy więc, to podziwiając krajobrazy, to zabawiając się rozmową, to koncentrując się na morderczych zbiegach.

Po paru godzinach dobiegliśmy do Kubalonki i mieliśmy pewien problem ze znalezieniem szlaku zasłoniętego paletami z kostką brukową. Tutaj też poprowadziłem grupkę w dół na Wisłę Głębce... Na szczęście nie minęło wiele czasu, zanim reszta zorientowała się, że coś musiało umknąć mej uwadze a szlak jednak prowadził gdzie indziej. Postanowiliśmy wrócić na Kubalonkę i wrócić na dobrą drogę.

Kilka kilometrów dalej za przyszłą skocznią w Malince ponownie ku naszej radości czekał na nas Janusz ze swoim “punktem gastronomiczno-medyczno-wspomagającym”. Zmęczenie dawało się powoli we znaki i zaczęły łapać mnie lekkie skurcze w łydkach. Bez większego namysłu uzupełniłem organizm w potrzebny magnez, wodę i węglowodany w postaci banana. Po tej krótkiej wyżerce nasza 3 osobowa grupka zaczęła wspinać się pod kolejną górkę-Czupel. Jerzy wspominał jak ciężko mu tu było utrzymać tempo czołówki w poprzedniej edycji. Jakieś 5 kilometrów dalej, gdy wbiegliśmy na żółty szlak nasza grupka się rozerwała. Jerzy pozostawił nas za swoimi plecami. Następny tuż za nim był Stanisław. U mnie odezwały się duże problemy z łydkami i zostałem z tyłu. Skurcze nasiliły się na tyle, że bałem się czy będę w stanie ukończyć pełny dystans. Znalazłem jednak doraźny sposób na skurcz. Gdy mnie łapał, zatrzymywałem się, waliłem mocno kilka razy w łydkę z pięści i zaczynałem iść. Po chwili mięsień się trochę rozluźniał i mogłem znowu biec. Niestety biec mogłem tylko po płaskim i w dół, bo skurcze łapały mnie na podbiegach.

Minęło parę kolejnych minut, kilometrów, skurczów i byłem przy chacie na Równicy. Moment przebiegania przez parking przed schroniskiem był chyba najcięższy. Biegnięcie przez drogę pełną ludzi i samochodów nie należy do łatwych i przyjemnych - niełatwo jest utrzymać równe tempo. Niesiony adrenaliną i zaniepokojony faktem, że skończył mi się napój biegłem w dół prosto do naszego biura u stóp Czantorii. Wiedziałem, że do mety już niedaleko. W oddali widziałem Stanisława który skręcił na mostek przez największą rzekę w Polsce, ale miałem do niego ponad 500 metrów...

Potem rzeka, tory, ulica i szczęśliwy zameldowałem się na mecie. Niedługo potem zaczęli się pojawiać kolejni zawodnicy. W sumie pełny dystans skończyło 15 osób w tym 3 kobiety. 3 osoby wybrało krótszą wersję (około 16km).

Podsumowując miło było znów pobiegać po beskidzkich górach i lasach, spędzić czas w dobrej atmosferze, w dobrym towarzystwie, podzielić się wrażeniami z biegu przy kufelku. No i nic, następny NIC w październiku w Parku Chorzowskim...

Wyniki 007 TU a fotki TU

sobota, 9 czerwca 2007

Szlag trafił szlak …. relacja Joela z 5 NICa

FOTKI TU


Chyba żadna edycja NIC-a nie wykluwała się tak długo. 27 marca 2007 roku Leszek założył na forum temat o czwartym NIC-u z propozycją, żeby była to sesja wyjazdowa odbywająca się w okolicy Ustronia. Na początku kwietnia Daria i Leszek ogłosili małe spotkanko w „Bażancie” ( jakże dobrze znanym wszystkim nicowcom…), gdzie w kilka osób przy piwku analizowaliśmy mapki Beskidów. Posługując się wymyślnym urządzonkiem zwanym przez niektórych „kurwimetr”, jeździliśmy po szlakach górskich licząc kilometry. Za mało, za dużo….aż udało się wypracować idealne rozwiązanie: start w Ustroniu Polanie pod Czantorią, oczywiście w górę….czerwonym szlakiem, potem Stożek, Kubalonka, następnie zmienia szlaku na zielony (Nowa Osada, Czupel), potem na żółty (Trzy Kopce), niebieski (Orłowa ) i na koniec znowu czerwony (Równica) i w dół do Ustronia Polany… Od razu też ustaliśmy wariant krótszy - 16,5 kilometrowy, którego start został wyznaczony w tym samym miejscu i początek trasy pokrywał się z trasą „normalną” ;-). Trasa ta skręcała pod Soszowem Wielkim na niebieski szlak do Wisły Jawornik, a potem to już drogą do Ustronia Polany. Po licznych konsultacjach ustaliliśmy też, że ten historyczny start odbędzie się w dniu 7 czerwca 2007 roku – termin optymalny, dzień wolny od pracy, praktycznie żadnych zaplanowanych imprez biegowych. Potem już wszyscy czekaliśmy na wyznaczoną datę. Czym bliżej było starty tym częściej zaglądaliśmy do prognoz pogody….na dwa dni przed prognoza byłą idealna (przynajmniej dla mnie ) : zero opadów, temperatura 27 stopni.

Siódmego czerwca rankiem szybko i bez problemów opuściliśmy nasz Bytków i zameldowaliśmy się przy restauracji „Pod Czantorią” ( no skoro nie mają tam Bażanta, to musieliśmy go zastąpić inną knajpką…) w Ustroniu Polanie. Opanowaliśmy kilka stolików znajdujących się na zewnątrz i szybko zorganizowaliśmy biuro. Słoneczko świeciło pięknie. Ilość dostarczanych nam fotonów była tak duża, że przybywający na miejsce uczestnicy z wielką uwagą smarowali się kremami z filtrami ochronnymi. Do godziny 10.30 uzbierała się 27 osób. Cztery zdeklarowały, że pokonują wariant krótszy, reszta z zapałem zamierzała przebyć dystans 42 kilometrów ( nie można nie wspomnieć, że co do długości wyznaczonej trasy panowały różne opinie, dla potrzeb statystycznych proponuję używać stwierdzenia, że trasa na pewno nie była krótsza niż 42 kilometry 195 metrów..). Organizacją biura i sędziowaniem zajmowała się Ola ( moja osobista siostra), która również z innymi wytrwałymi kobietami (Ewą – moją żoną, Asia i Alą) organizowały Kindermłyn….. Szczerze mówiąc chyba perspektywa biegu po górach była bardziej optymistyczna niż opieka nad grupką szarańczy, która chciała zniszczyć wszystko co napotkała na drodze…Dla tych pań należy się wielkie uznanie. Gdy sprawy formalne zostały załatwione, numerki pięknie wypisane markerami na rękach, Leszek przeprowadził krótką odprawę. Każdy startujący otrzymał mapę z zaznaczoną trasą. No i trzeba było na odprawie uważać..ale o tym później. Około 10.30 stanęliśmy u podnóża Czantorii. Widok w górę był piękny, no ale my mieliliśmy tam wbiec !!!

Na starcie odbyła się jeszcze krótka sesja zdjęciowa i Miso (czyli Michał mój synek) zakrzyknął : „gotowi, do startu, START!!!” Ruszyliśmy. Paru śmiałków od razu rozpoczęło biegiem, reszta przyjęła taktykę zdobycie tego najwyższego podejścia na trasie marszem. Już na początku grupa biegaczy rozciągnęła się na kilkadziesiąt metrów. Szybki marsz przez nieco ponad pół godziny pozwolił mi na dotarcie na Czantorię, a tu w lewo i już biegiem czerwonym szklakiem. Wtedy pokonywałem trasę sam – Szybkobiegacze już zniknęli przede mną, a reszta pokonywała wzniesienie Czantorii wolniejszym tempem. Po drodze mijałem husytów, którzy chyba nie bardzo wiedzieli co się dzieje, oni sobie spacerują, wolniutko, a tu gościu, zlany już potem, z napisami na ręku (miałem numer startowy 1 ) pędzi przed siebie. Z Czantorii pierwszy zbieg w dół. Nogi same niosły. Trochę nierówności, kamieni, ogromna liczba much lecąca za mną…. Przy doborze odpowiedniej techniki i dużej uwadze, zbieg nie był zbyt trudny. Trochę trzeba było poskakać, czasami zwolnić, niejednokrotnie szukać sposobu na zwolnienie, bo nogi gnały do przodu, że aż furczało a wywołany wiatr uginał drzewa…. I to chyba te podmuchy spowodowane przez biegaczy spowodowały, że z czasem pogoda zaczęła się zmieniać. Najpierw zaczął padać niewielki deszczyk – dla ochłody…nawet ja, miłośnik odżywiania fotonami mogłem to zaakceptować. Temperatura nie zmieniała się prawie wcale. Padającemu deszczykowi towarzyszyło słoneczko. Nadal było bardzo gorąco. Jednak dość szybko z oddali zaczęły dochodzić odgłosy burzy, na niebie pojawiły się dość spore chmury które w końcu zasłoniły słońce. Już wówczas trasę pokonywałem razem z Tadeuszem. Taktykę obraliśmy bardzo prostą : pod wzniesienia wchodziliśmy szybkim marszem, natomiast na zbiegach i w miarę równych częściach biegliśmy spokojnym tempem. Dzięki temu, praktycznie nie odczuwałem zmęczenia. Z nagromadzonych chmur zerwał się ogromny deszcz, który przerodził się w oberwane chmury. Z nieba leciały litry wody. W ciągu kilku minut ścieżki zamieniły się w potoki. Woda lała się nas w tak niemiłosiernych ilościach, że po krótkim czasie było nam już naprawdę wszystko jedno. Byliśmy przemoczeni doszczętnie. W butach staw, o reszcie garderoby nie ma nawet co mówić. Na Stożek wspinaliśmy się w błocie, kompletnie umorusani. Dobrze, że mieliśmy na tyle sił, że mogliśmy się przeciwstawić tym trudnościom. Gdybyśmy wówczas byli bardziej zmęczeni, nie wiem jak dalibyśmy radę. Po kilkunastu minutach ogromnej ulewy, deszcze zmalał. Jednak już do końca biegu co jakiś czas padało – ale już nie tak intensywnie. Gdzie niegdzie dało się słyszeć uderzenia piorunów, raz bliżej, innym razem nieco dalej. Biegnąc w kierunku Kubalonki napotkaliśmy pierwsze problemy nawigacyjne. W pewnym momencie zniknęło oznakowanie szklaku….Był czerwony i po chwili nie było żadnego. W tym terenie prowadzone są prace wycinkowe i najprawdopodobniej po wycięciu drzew z oznaczeniami, nikt nie zadbał o ich uzupełnienie. No ale przecież dostaliśmy mapki ! Sięgnąłem do swojego pasa i… natrafiłem na kulkę masy papierowej…mapa i chusteczki higieniczne połączyły się w jedną całość oklejając szczelnie telefon komórkowy, z którego wyświetlacza można było wywnioskować, że się zalał i to nie łzami… Do końca biegu nie zajrzałem już to tej kieszonki, bo i poco ? Ludzików z masy papierowej nie miałem ochoty lepić. Wobec takiej niespodzianki musieliśmy biec na wyczucie. Na szczęście w tym momencie nie zawiodło nas i po kilku minutach okazało się, że wybraliśmy dobra drogę – czerwony szlak pojawił się ponownie. Zanim dotarliśmy do Kubalonki to jeszcze z dwa, a może trzy razy, zlało nas i wysuszyło. Tylko zabłocone buty pozostawały w permanentnym stanie zwilgocenia totalnego. Wewnątrz 100 % wilgoci…..Na Przełęczy Kubalonka wprawdzie nie padało, ale towarzyszyły nam chmury, a na drodze czekał niezastąpiony Janusz i żona Tadeusza. Mieli z sobą potężne zapasy wody, bananów. Janusz robił wszystkim wielką niespodziankę – nie zapowiedział się, że będzie. Przyjechał specjalnie żeby wspomóc biegających NIC-poni…..Nalezą mu się wielkie dzięki. Po krótkiej chwili pogaduszek, uzupełnieniu płynów. Ruszyliśmy dalej. Tym razem szlakiem zielonym. Pod górę w kierunku Kozińca. Wspinaczka nie była zbyt trudna i szła nam dość sprawnie, różnica poziomów nie była tam zbyt wielka. Gdy wspięliśmy się na górę, droga prowadząca w dół okazała się nienajgorszej jakości. Wiec zaczęliśmy zbiegać nieco szybciej….w pewnych momentach pojawiały się płyty betonowe z dziurami, które bardzo utrudniały komfort zbiegania, ale wpadliśmy w taki trans, że pędziliśmy przed siebie niemal na złamanie karku. Jeszcze dobiegając do nielicznych zabudowań wdziałem gdzieś na słupie oznaczenie szklaku, to utwierdziło mnie w przekonaniu, że biegniemy dobrze…no to pognaliśmy w dół….aż tu nagle naszym oczom ukazał się szlak żółty…ki czort ? Już nieco skonfundowani, ostrożnie biegliśmy jeszcze chwilę…. Naszym oczom ukazała się asfaltowa szosa, pędzące samochody, domki, a na domkach tabliczki : Wisła Głębce….. Nie powiem co sobie pomyślałem…. Na tym skończył się nasz udział w 5-NIC –u „GÓRSKIM”. Uznaliśmy z Tadeuszem, że wracać nie warto. Żeby nie stracić przebiegniętego dystansu, postanowiliśmy kontynuować bieg asfaltową drogą. Było już smutno, szaro, biegliśmy obok masy samochodów, ludzi…..Przebiegliśmy całą Wisłę, Ustroń i po 04:29:24 dotarliśmy do mety, zdyskwalifikowanie przez samych siebie. Myślę, że przebiegliśmy z Tadeuszem około 35 kilometrów, czyli zrobiliśmy sobie porządne, długie, górskie wybieganie..Po dotarciu do mety osobiście zgłosiłem sędzinie naszą kandydaturę na największych pechowców ( a warto było nim zostać, bo sześciopak dobrego piwka czekał…)- wtedy nie wiedziałem jeszcze, że byliśmy szczęściarzami…..

Z zawodników na mecie byli ci, którzy wybrali krótszy wariant. Pokonujący cały dystans byli jeszcze w trasie. Na miejscu dzieciaki pod okiem wytrwałych opiekunek próbowały przewrócić świat do góry nogami, ale przy tak doborowym personelu kondermłyna nie były wstanie zrobić nic złego. Po 05:12 do mety dotarła Basia z Jackiem, oni też nie ukończyli całego maratonu. Boląca noga Basi spowodowała, że wycofali się z biegu na Kubalonce. Zaraz za nimi na miejsce dotarł Czesław, który również zakończył bieg na Kubalonce…. I w końcu na mecie pojawił się bezsporny ZWYCIĘZCA : Dariusz Bonarski, który przebył całą trasę w 05:34:05. Beczułkę piwka dostał. Wielkie gratulacje. Zwycięzca przyznał, że na trasie też lekko zboczył w wyznaczonego szlaku, ale szybko odnalazł prawidłową drogę. Po dwudziestu minutach dotarli do mety kolejni szczęśliwcy : Krzysztof Szor i Jerzy Wyka. Po sześciu godzinach do punktu dojechała stopem Daria…która w trakcie biegu odwiedziła Czechy, dwa razy zgubiła trasę, ktoś postawił jej skocznię i płot na drodze….w końcu zniechęcona przeciwnościami losu złapała stopa, a nawet dwa i pomknęła do mety ( z jej relacji wynika, ze ten stop był całkiem przyjemny ..:-) Pierwszą kobietą która dobiegała do mety była Agnieszka Mizera – pokonując maraton w czasie 07:40:49, która oprócz medalu otrzymała pamiątkowego srebrnego ślimaka. Cały dystans NIC-a „GÓRSKIEGO” ukończyło 11 osób. Ostatni na mecie zameldowali się Ewa Lampa (druga kobieta która pokonała całą trasę) i Przemysław Przybyła, którzy trasę pokonali w 10:56:17…no ale ich trasa była nieco dłuższa….oni również pogubili się na szlaku i nadrobili sporo kilometrów. Postanowi jednak odnaleźć prawidłową drogę i kontynuować marsz. BRAWO !!! Dotarli do mety już po zmroku gdzie czekaliśmy na nich w miłej atmosferze… Miras Witas ufundował specjalna nagrodę za 'nic' czyli dla osoby która osiągnęła przeciętny czas. Nagrodę tą otrzymał Artur Kubica (06:58:49), który uplasował się w samym środku stawki, a była to piękna skrzyneczka z dwoma butelkami wina. Główny organizator czyli Leszek zdecydował, że nagroda pocieszenia (czyli wspomniany wyżej sześciopak) przypadnie Ewie Lampie. Miedzy tymi którzy ukończyli cały dystans, do mety docierali pechowcy….głównie jakimiś środkami lokomocji. Alek który nabiegał całkiem sporą ilość kilometrów – tylko niestety nie w tym kierunku co trzeba i wylądował na Przełęczy Salmpolskiej, która nawet nie była ujęta na rozdanych mapkach – wrócił pociągiem, co udowodnił okazując w biurze zawodów bilet kolejowy. Pomimo nagromadzenia pecha impreza okazała się kolejnym sukcesem NIC - organizatorów. Bo chociaż szlak trafił szlag, to na mecie stawili się wszyscy którzy wyruszyli, nikomu nic poważnego się nie stało, wszyscy opuszczali zawody zadowoleni…….a o to przecież w tym wszystkim chodzi. Dziękuje wszystkim za udział i stworzenie pięknej atmosfery. Do kolejnego NIC-biegania….

Joel

sobota, 26 maja 2007

Maratoński piknik – relacja Joela z czwartej „majowej” edycji Nothing International Classic Marathon.

Przez otwarte szyby samochodu wpadało rześkie powietrze gdy 20 maja 2007 roku o godzinie 06.45 wjechałem do Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Wcześniejsze prognozy o dość wysokiej temperaturze miały szansę się sprawdzić…..Z magazynku restauracji „Bażant” wyjąłem stół i ławki, które parę dni wcześniej zdeponował tam Alek. Gdy targałem je na miejsce mety, zjawił się Artur Kubica. Szybko rzucił cztery wielkie butle z wodą i przebrał się do biegania. O godzinie 07.00 wystartował – ot i pierwszy biegacz czwartej edycji NIC – Majowego był na trasie !!!! Zaraz na punkt wpadła Asia ze swoim synkiem i właściwie od tego momentu punkt pomiarowo – żywieniowo - napojowy był w jej rękach. Pomimo, że do oficjalnego startu mieliśmy jeszcze godzinę, zaczęli powoli zjawiać się biegacze z rożnych miejscowości : Bielsko-Biała, Lubliniec, Gliwice, … Zapisy i wydawanie numerów przebiegały sprawne. Wyręczył mnie w tym Alek, który pomimo czynnego uczestnictwa w sobotnim supermaratonie , gdzie przebiegł 72,7 km (w Eisenach) i całonocnej podroży powrotnej przezwyciężył zmęczenie i wcielił się w rolę sędziego. O godzinie 08.00 wszyscy startujący powoli przeszli na linię startu przy stacji kolejki „Elki” – Leszek jeszcze krótko omówił przebieg trasy – i po chwili Alek dał sygnał do startu…..43 zawodników ruszyło na trasę. Nikogo nie zdziwiło, że od razu na czoło wysunęli się nasi szybkobiegacze : Adam Jagieła i Jerzy Wyka…..dołączyli do nich też zawodnicy z Mety Lubliniec . Czołówka ukształtowała się na samym początku biegu. Część osób zakładająca przebiegnięcie tylko kilku kółek również narzuciła sobie szybkie tempo. Maratończycy, traktując NIC-a w różny sposób ( część jako całkiem poważne zawody, niektórzy całkiem treningowo, jeszcze inni jak dobry relaks i zabawę  ) biegli w bardzo zróżnicowany sposób. Od samego początku było wiadomo, że temperatura nie wszystkim będzie sprzyjała – pomimo, że spora część trasy była zacieniona, to gorące powietrze wielu wysuszało na wiór. Całe szczęście dla wszystkich biegaczy w okolicy ZOO pojawił się nieodzowny Janusz z pokaźnym zapasem wody, Coli, bananów…Dzięki niemu mieliśmy dwa punkty żywieniowe. Jeden przy „Bażancie” , a drugi w newralgicznym punkcie, bo tuż przed ciężkim podbiegiem. Było to szczególnie ważne na czwartym, piątym, szóstym…..kółeczku, wtedy temperatura dawała się we znaki bardzo solidnie. Nie mogę znaleźć słów uznania dla Janusza za ten pomysł – było to pierwszorzędne przedsięwzięcie! Park zapełniał się spacerowiczami którzy w przeważającej części patrzyli z podziwem na ganiających w koło ludków. Niektórzy zaczepiali nas i wypytywali co to za impreza i wyrażali swoje uznanie dla biegaczy. Sam przeprowadziłem mała agitację na rzecz udziału w kolejnym NIC-u z panem który przez chwilę towarzyszył mi na rolkach. Nie wiem z jakim skutkiem, bo gdy zaproponowałem mu, żeby przejechał dystans na tym ustrojstwie które ma na nogach, uśmiechnął się tylko i odjechał w innym kierunku. Na punkcie przy „Bażancie” Asia z Alkiem cały czas roztaczali troskliwą opiekę nad biegaczami serwując im napoje, ciasta, owoce. No ale jak to na nicy, ich rola nie ograniczała się do „logistyki”. Punkt żywieniowy zamieniał się w pewnych momentach w prawdziwe centrum konferencyjne, kawiarenkę, gdzie toczyły się przemiłe rozmowy, opowiadano dowcipy, anegdoty popijając przepyszne piwo dostarczone na punkt przez Marka (ojjj chwała CI za to !!!). Zdarzało się – i nie były to pojedyncze przypadki – że ktoś przesiedział kilkanaście minut na ławeczce będąc przekonany, że już dalej nie pobiegnie…..aż tu nagle wstawał z ławki i ruszał na kolejne kółeczko. Dzięki temu podczas czwartej edycji NIC-a cały dystans maratonu przebiegły 24 osoby. Najlepszy okazał się Henryk Kocyba (Meta Lubliniec) który uzyskał czas 3:07:13. Kilka minut za nim do mety dobiegł Adam Jagieła (03:12:15) chyba znany wszystkim nicowcom ślimak z Bytkowa. Adam jeszcze przed startem narzekał na nie do końca wyleczoną kontuzję kolana, ale jak widać nie przeszkodziło mu to w zajęciu czołowego miejsca. Trzeci do mety dobiegł Ignacy Oziębała z czasem 03:17:38, a na czwartej pozycji uplasował się Jerzy Wyka (03:22:43) nasz rekordzista nicowej trasy ( 02:58:26 podczas trzeciej edycji). Jednak podczas tej edycji Jerzy nie miał zamiaru bić rekordu trasy. Przyświecał mu całkiem Iny cel. Gdy tylko dobiegł do mety, zrzucił z nóg buty, założył rolki i … śmignął na trasę NIC – tym razem z zamiarem pokonania całego dystansu maratonu w butach z kołkami….. Założenia Jerzego były takie, żeby całą trasę biegiem i na rolkach pokonać w sześć godzin. Jerzy męczył się podczas drugiej próby z potwornym upałem, spacerowiczami którzy zaludnili alejki nie pozwalając mu na swobodną jazdę i ogromną kolejką przy głównej bramie ZOO, która zabarykadowała w poprzek trasę. Pomimo tych trudności Jerzemu udało się zrealizować i do mety dotarł z łącznym czasem 05:58:38. Pierwszą kobietą która ukończyła maraton była Bogumiła Sztulpa z czasem 04:25:43. Bogusia wraz z mężem Grzegorzem (04:08:01) przyjechali do nas z Gliwic i debiutowali na trasie NIC-a. Kolejne zawodniczki na mecie to Daria Naziemiec (04:40:05), Karolina Wilczyńska (05:02:53) i Patrycja Lampart (05:36:48 – ciekawe o ile ten czas byłby lepszy gdy nie pogaduchy……). Maraton zamknął Piotr Lampart, który zmagając się z własnym zmęczeniem i dużym już upałem pokonał trasę w 06:12:16. Najlepsza kobieta i mężczyzna otrzymali pamiątkowe nagrody, a każdy kończący maraton dostał medal i pamiątkowy dyplom.

Pozostali zawodnicy kończyli bieganie pokonując mniejsze dystanse, ale wszyscy świetnie się bawili. Każdy mógł sprawdzić swoją wytrzymałość, stoczyć walkę z własną słabością, przezwyciężyć trudności – niezależnie ile kółek pokonał. W czwartej edycji NIC było 43 zwycięzców (chociaż można uznać, że 44, bo Jerzego trzeba chyba liczyć dwa razy), którzy strudzeni dobiegli do mety zostawiając na trasie wiele sił. Piknikowa atmosfera na mecie była tak wspaniała, że regeneracja sił następowała niemal błyskawicznie. Popołudniu, po zebraniu wszystkich rzeczy i śmieci zamknęliśmy kolejną edycje tej wspanialej imprezy. CHWAŁA POMYSŁODAWCOM – oby zawsze towarzyszył im taki zapał jak do tej pory.


wtorek, 27 lutego 2007

MARATON „NIC” 1/2007 - Relacja Assi


No i stało się! Mamy za sobą pierwsza edycję maratonu NIC, czyli Nothing International Classic Marathon.

Bieg rozpoczął się o ósmej. Ilość uczestników przerosła najśmielsze oczekiwania organizatorów. Było nas dużo, dużo to znaczy aż 59 osób. I aż 23 z nich ukończyło maraton, na tej trudnej górzystej trasie, a także wielu z nich zrobiło życiówki!

Były wśród nich dwie dziewczyny. Daria Naziemiec reprezentująca „Ślimak Bytków” zajęła 1 miejsce wśród kobiet z czasem 04:43:11. Drugie miejsce ze stratą jednej sekundy zajęła Karolina Wilczyńska.

Pierwszy Marathon NIC wygrał Jerzy Połeć reprezentant TKKF „Jastrząb” Ruda Śląska, z czasem 03:04:50. Miał to być dla Niego tylko trening i dobra zabawa, a skończyło się, nieoczekiwanym zwycięstwem. Swój pierwszy maraton ukończył w 1982 w Warszawie i po 4 latach regularnego biegania zakończył przygodę z bieganiem do 1999 roku, kiedy ponownie wrócił na trasy biegowe. Ultramaratończyk August Jakubik mówi o nim, że jest to bardzo skromny i cichy człowiek (zawodnik). Jednakże godnie reprezentuje Klub Rekreacyjno-Sportowego „Jastrząb” Ruda Śląska, którego jest członkiem. Regularnie startuje w biegach 12 godzinnych w Rudzie Śląskiej gdzie odniósł swój największy sukces w 2003 roku zajmując 2 miejsce z wynikiem 134 km 876 m. W bieżącym sezonie planuje następujące starty; Bochnia bieg sztafetowy 12 h, Bieg 12 h w Rudzie Śląskiej, Maraton Bełchatów, Zamość 100 km, Knurów 10 km, Maraton Poznań, Ruda Śląska 12 km. Jerzy Połeć już zapowiedział, że wystartuje także 22 marca, podczas drugiej edycji Maratonu NIC. Jerzy tuż po 2 Maratonie NIC tj. 25 marca, będzie świętował swoje 46 urodziny. Czy zrobi sobie prezent i znów wygra?

Maraton NIC z założenia miał być tylko wspólnym bieganiem, treningiem, lecz przez ten miesiąc przygotowań było jasne, że ten maraton nigdy nie będzie maratonem NIC, za dużo nas jest; zapalonych biegaczy, amatorów, ludzi o wielkich sercach, których cieszy wspólne spotkanie, bieganie i chcą to robić z przyjemnością.

Miało być NIC, a było wiele, było tak wiele, że rzadko można zobaczyć tyle darów na jakimkolwiek innym biegu. Każdy uczestnik, i nie tylko uczestnik, przybył z otwartym sercem. Każdy coś pomógł, każdy coś przyniósł. Były własnoręcznie upieczone ciasta, ciasteczka, jakieś soczki, wafelki, banany, czekolady…Nie zabrakło też isostara, wody, kubeczków, coca-coli i wielkiego termosu gorącej herbaty.

Miało być NIC, a były też medale, bardzo oryginalne i piękne w swej prostocie. Zaprojektował i wykonał je Aleksy Szablicki organizator tej edycji maratonu. Były nagrody dla zwycięzców, był też plecak rozlosowany wśród uczestników.

Miało być NIC, miało…


Assia