środa, 29 października 2008

O tym co się udało, a co nie – czyli o dublińskim maratonie

Może zacznę od tego, że po wszystkich przygotowaniach i po tygodniowym odpoczynku w 2 dni przed startem nie byłem pewny czy w ogóle wystartuje, a jeśli wystartuje, to czy dobiegnę do mety. Powodem do niepokoju (który na szczeście nie przerodził się w panikę) były kłopoty żołądkowe w sobotni wieczór. Jedno z dwóch, albo grypa żołądkowa, albo zwyczajne zatrucie pokarmowe spowodowało ostry ból brzucha i wymioty. W nocy nie mogłem spac, ale po butelce coli i tabletce Rennie rano byłem w miarę na chodzie. Stwierdziłem, że muszę przetestowac czy moje „bebechy” jednak się ustabilizowały, więc zrobiłem na rozgrzewkę kilka cwiczeń, w tym serię brzuszków. Okazało się, że jest w miarę ok. Zjadłem śniadanie, odczekałem jakiś czas i wyszedłem na 30 minutowe lekkie rozbieganie. Trochę się czułem zmęczony po nocnych przejściach, ale żołądek spisywał się nienagannie.
W parku, kończąc trucht spotkałem kolegów biegaczy, którzy wybierali się właśnie na bieg przełajowy w Wicklow. Rozmowa i życzenia powodzenia dodały mi otuchy. Stwierdziłem, że jednak pobiegnę. Wróciłem więc do domu z planem żeby resztę dnia przeznaczyc na regenerację organizmu i przygotowanie psychiczne do poniedziałkowych zmagań z maratonem. Dla regeneracji kupiłem kilka butelek izotoników, dużą pizzę i trochę bananów, a dla ducha odpaliłem na youtube stare odcinki Latającego Cyrku Monty Pythona...
W dniu startu nie liczyłem już na bicie życiówki, ale chciałem przebiec cały dystans najlepiej jak będę umiał.
Poranek był zimny, choc wiatr w porównaniu z poprzednimi dniami stracił na sile. Taksówka zawiozła mnie tuż pod strefę startową. Paru minut później byłem gotowy i wtopiłem się w różnokolorowy tłum. Czekając na bieg zauważyłem kolegę Eoina (czyt. Ołena), więc spędziliśmy trochę czasu na pogawędce. Potem wyrzuciłem wiechrznią warstwę (starą, rozdartą kurtkę, w której zepsuł mi się poprzedniego dnia zamek) i rozległ się wystrzał startera. Gdy ruszyliśmy okazało się, że z przodu ustawiło się wielu człapaków, którzy skutecznie blokowali szybszych biegaczy, jednak po paruset metrach „slalom” się skończył i można było obrac najdogodniejszą dla siebie trajektorię.
Przetoczyliśmy się przez zapełnione kibicami centrum miasta na północ, aby na około 3 mili skręcic na zachód w kierunku Phoenix Park. Tu można było troszkę odpocząc od wrzasków:) i ... udac się pod drzewko (niestety pęcherz nie wytrzymał porannego chłodu, a napoje wypite w początkowej fazie nie chciały się wchłonąc). Przypadek związany z postojem technicznym sprawił, że spotkałem kolegę Mirka, z którym 2 tygodnie wcześniej rywalizowałem na przełajach.
Po wstępnych deklaracjach planowanych wyników zdecydowałem się pobiec razem z nim. Po pierwsze w planie miał czas w okolicah 3:15, a po drugie jednak raźniej się biegnie jak jest do kogo gębę otworzyc i pogadac w ojczystym języku. Tak więc biegliśmy od Phoenix Parku razem, aż w pewnym momencie po połowie dystansu coś we mnie pękło i zacząłem przyspieszac, a Mirek został z tyłu. Czułem się jakbym zrzucił z siebie plecak i dostawał skrzydeł (nie piłem Red Bulla:)). Wszystko przez niesamowity aplauz.
Na piętnastej mili (ok. 24km) byłem „u siebie”. Mijałem drzewa Bushy Parku i świetnie znaną mi ulicę, którą biegam na treningi, chodzę na zakupy i jeżdżę do pracy. Od Terenure do Rathgar zagrzewali mnie do walki znajomi (częśc z nich biegła dzień wcześniej przełaje w Wicklow). Trudno bylo się nie uśmiechac słysząc aplauz wszystkich biegaczek i biegaczy (w większości szybszych ode mnie). 15sta i 16sta mila dała mi energię na resztę maratonu. Więc nawet nie wiem kiedy minąłem kolejne. Wiedziałem jednak, że nie mogę dac się do końca ponieśc emocjom, bo maraton błędów nie wybacza. Trzymałem się więc „na oko” pulsometru i słuchałem sygnałów organizmu. Jedyne co usłyszałem to: „bolą mnie nogi, ale jak nie dostanę skurczów będzie ok.” Nie było nic o żołądku, o który najbardziej się obawiałem przed startem.
Na 23 mili (ok.37km) skręciliśmy trochę pod wiatr i próbowałem kryc się za plecami innych biegaczy, ale po kilkuset metrach zauważyłem, że tylko wybija mnie to z rytmu. Z resztą co to są 3 mile... no tak to 5km więc może nie szarżowac...
Na 2 mile przed metą po długich kalkulacjach zacząłem jednak ostatni zryw. Wiedziałem że po wbiegnięciu w tłum popłynę na dopingu, dlatego chciałem jak najszybciej się tam znaleźc. Tak też się stało - przebiegając między szpalerami wokół Trinity College wycisnąłem z siebie wszystko co jeszcze mogłem. Ostatnia prosta okazała się jednak ciut dłuższa niż myślałem (zapomniałem o ostatnim odcinku 0.2mili (320m)), ale podobnie jak rok wcześniej dociągnąłem do linii mety nie zwalniając tempa i przekroczyłem ją po 3:12:16 godzinach. Nie było tej euforii co rok wcześniej, bo życiówki nie pobiłem, ale była wielka satysfakcja z mojego drugiego najlepszego wyniku na tym dystansie. Na więcej tego dnia nie miałem szans, a mogłem skończyc o wiele gorzej. Oprócz tego żadnej ściany, żadnych dolegliwości, żadnych kontuzji – tylko zwykły ból mięśni nóg do którego po wielu ukończonych maratonach jestem już przyzwyczajony i w jakiś dziwny sposób nawet go polubiłem:).

Zawody wygrali Andriy Naumov z Ukrainy (2:11:06) i Larissa Zouska z Rosji (2:29.55).
Więcej na stronie oganizatora czyli TU

czwartek, 23 października 2008

Pozostało czekanie... czyli końcówka przygotowań do maratonu dublińskiego

W ciągu ostatnich 2 tygodni trochę straciłem rachubę kilometrów (na szczeście wszystko notuję) i szczerze mówiąc straciłem duuuużo energii, która potrzebna mi będzie podczas maratonu.

Na szczęście ten tydzień odpoczywam i odstawiłem bieganie w kąt. Mam nadzieję, że pomoże mi to odzyskac siły i zapał do walki z własną życiówką. Chwila, czyżbym zaczynał już wymyślac wytłumaczenia swojej porażki?:) Nie, to chyba tylko lekkie zmęczenie...


Tydzień piąty- końca nie widac


Po niedzielnej szybkiej 'piątce' tydzień mijał na codziennym bieganiu. Poniedziałek- godzina OBW1, wtorek - godzina minutówek, środa – OBW1, czwartek – 5 razy 600m i 800m, piątek – OBW1 i w sobotę zrobiłem przerwę w bieganiu przed niedzielnymi zawodami.

To miał byc mocny akcent na koniec tygodnia - bieg przełajowy na 8km w Tymon Park. Już w roku poprzednim dał mi popalic, choc niby 'Co to jest 8km?'. Niby nic, jednak wygląda to troszkę gorzej jak masz się ścigac z samymi 'wyjadaczami' i walczyc o miejsce w ogonie.

Przed zawodami spotkałem Mirka, kolegę biegacza z którym czasem robimy luźne rozbiegania w parku, a który reprezentuje konkurencyjny klub... i zwykle mija linię mety przede mną. Pierwotny plan był taki, że będę biegł na pulsometr, jak tydzień wcześniej. Niestety spalił na panewce, bo w pośpiechu zapomniałem z domu wziąc pasa do mierzenia pulsu. W przebłysku geniuszu stwierdziłem, że będę się trzymał Mirka. No i przez pierwsze 2 z 4 pętli faktycznie się trzymałem, a potem tylko obserwowałem, jak zwiększa się dystans między nami. Sapałem, fuczałem, przebierałem nogami, pociłem się przeokropnie, a i tak czułem jakbym się prawie nie poruszał i jakbym miał ugrząśc w błocie na dobre. Oczywiście Mirek znowu mi dołożył, ale przynajmniej na ostatniej prostej zdobyłem się na ostry finisz, który wzbudził uznanie wśród znajomych z klubu. Gośc z którym się ścigałem w końcówce jednak nie dał za wygraną i na ostatnim łuku zabiegł mi drogę, tak że musiałem albo go przepuścic albo wylądowac na żywopłocie. Wybrałem opcję pierwszą, nie chcąc ryzykowac kontuzji. Z resztą następnego dnia miałem w planie 'trzydziestkę'.

Rezultat pomijam celowo:)


Długa noc i bieganie z olimpijczykami


W poniedziałek po pracy ubrałem się w miarę ciepło, natankowałem bidon wodą i wybiegłem do parku na długi trening. Biorąc pod uwagę fakt, że największa pętla w okolicach parku ma około 3,5km plan zakładał, że zrobię ją 9 razy (w tym 6 pętli OBW1 i 3 pętle OBW2). Nuda, a wręcz nuuuuuuuda, więc ubrałem też słuchawki na uszy, żeby monotonię jakoś zabic muzyką. Po dobiegnięciu do parku położyłem bidon na murku, żeby po trzeciej pętli zacząc z niego korzystac i wyruszyłem na ten nudny trening.

Wieczór okazał się całkiem przyjemny, po pierwszej godzinie treningu, na którymś-tam-z-kolei kółku minąłem znajomych biegaczy, ale z minuty na minutę ludzi było coraz mniej.

Każde kółko zaczynało się 200m w Bushy Park, po czym przecinało się 2 przecznice domków jednorodzinnych i łukiem skręcało obok pomnika św. Panienki nad rzekę Dodder. Potem jakieś 2 kilometry wzdłuż parku nad rzeką, a następnie znowu w lewo w stronę Terenure, obok przystanka autobusowego, na którym czasem ktoś czekał. Pod koniec pętli lekko pod górkę i przez kolejną dzielnicę domków z powrotem do parku.

Byłem na prawdę zadowolony z siebie, kiedy skończyłem cały trening i truchtałem z powrotem do domu.

Po 'trzydziestce' zrobiłem w tamtym tygodniu jeszcze 3 treningi, a zakończyłem ponownie biegiem przełajowym na 8km (5mil – 5 okrążeń).

Tym razem wiedziałem, że będzie jeszcze ciężej niż przed tygodniem. W Gerry Farnham 5miles tradycyjnie wzieli udział czołowi biegacze irlandzcy w tym również olimpijczycy. Oprócz tego w Phoenix Park, gdzie były rozgrywane zawody wiał silny wiatr z którym trzeba było walczyc przez wiekszośc dystansu. Nie zdziwiłem się zbytnio, gdy pod koniec trzeciej pętli zostałem zdublowany przez czołówkę, przecież nie powinienem się za bardzo przemęczac przed maratonem:).

Na ostatnich kilometrach ścigałem się z resztką weteranów (z których niektórzy i tak mnie wyprzedzili).

Najprzyjemniejszym fragmentem tego biegu (jak z resztą większości z nich) był wypas po zawodach czyli herbatka, kanapki, ciasteczka i rozmowy biegaczy o bieganiu.


...i w ten sposób przygotowania do maratonu zakończyłem. Teraz tylko pozostało go przebiec i zrobic zyciówkę (lub znaleźc wiarygodną wymówkę, gdyby jednak nie wyszło:))

środa, 15 października 2008

...takie kilka słów o Koszycach - relacja Darii z maratonu Koszyce

Koszyce to najstarszy maraton w Europie. W tym roku odbył się 85 raz. Zawsze chciałam go wystartować. Już na początku tego roku postanowiłam, że tam pojadę, miałam tam zrobić życiówkę. Wiedziałam, że trasa jest płaska, termin doskonały (sporo czasu na przygotowanie). Mimo, że nie wykorzystałam tego czasu i wcale się nie przygotowałam, jednak pojechałam na ten maraton. Zawsze chciałam go mieć w moim maratońskim życiorysie. Cały czas myślałam o tym na trasie i tylko to pozwoliło mi go ukończyć. Męczyłam się z dystansem od początku do końca (co najmniej jakby to był mój pierwszy, a nie 43 maraton) i ukończyłam go z najgorszym jak dotąd moim czasem. Zatem zrobiłam życiówkę, tyle, że odwrotną ;-).

Trasa mi się całkiem podobała. Jednak miałam pewne zastrzeżenia do organizacji – wszystko powoli, ludzie w biurze ciut niedoinformowani, czasem z wypełnianiem jakichś papierków (szczególnie w akademiku, w którym spaliśmy) powiało dawnymi czasami. Jedzenia na trasie było mało – dopiero na połóweczce się pojawiło (wcześniej tylko picie), a ja jednak żeby się przemieszczać, muszę się objadać.

Pogoda była strasznie wietrzna – przez prawie cały dystans wiatr wiał w oczy. Byłam potem wykończona. Za to po maratonie piwo lało się strumieniami, można było pić do woli. Nie mam w tym względzie zbyt wielkich możliwości i nie mogłam tego wykorzystać.

Koszyce są piękne.

Ja jednak lubię małe, kameralne imprezy, te na których jestem znana rozpoznawalna i mogę się poczuć jak gwiazda.
Tak jak było tydzień później u Otta na maratonie w Ostrawie. Tego maratonu co prawda nie przebiegłam (przejechałam się tylko zrobić sobie jakiś dłuższy trening), ale za to świetnie się bawiłam, spotkałam znajomych i przebywałam w miłej atmosferze. Pogoda w Ostrawie była dużo lepsza niż w Koszycach (właściwie była piękna). Trasa ładna – 7 kółek po parku – takie trasy lubię najbardziej (prawie jak nasz NIC). No, zrobiłam 3 i zeszłam z trasy, a i tak do dziś mam zakwasy, ale to może bardziej dlatego, że ostatnio chodzę do Parku Linowego z moimi uczniami i też się przeszłam po trasie ;-)

poniedziałek, 6 października 2008

Walka z leniem, walka z cieniem – cd. przygotowań do maratonu dublińskiego

Walka z leniem


Po ukończeniu półmaratonu dublińskiego zrobiłem sobie dzień przerwy w treningu i pojechałem ze znajomą na wycieczkę po klifach Howth. Przerwa przerwą, ale po takim spacerku jednak zakwas w łydkach dało się odczuc.

Pozostało mi więc w tygodniu 5 treningów z których tylko wtorkowe i czwartkowe bieganie z „grupą wsparcia” ze Sportsworld nie było poprzedzone godzinną walką wewnętrzną z ... leniem. Koniec końców ubierałem się w strój biegowy i późno w nocy zaczynałem trening. Chyba najtrudniej było mi zmotywowac się do treningu w niedziele. Po całym dniu jazdy na rowerze, po kibicowaniu w biegu przełajowym (odpuściłem ściganie, bo czułem się zmęczony poprzednimi zawodami) i wysłaniu w kosmos 100 piłeczek golfowych na driving range'u wyszedłem jednak na 19 kilometrową sesję biegową (Bieg z narastającą prędkością).

Kończąc całośc około 22:30 podręcznikowo trzema minutówkami, czułem wielką satysfakcję, że jednak wygrywam z samym sobą.


Walka z cieniem


W środę kilka prozaicznych okoliczności, chyba po pierwsze dłuższy dzień w pracy, a po drugie przymusowe pranie (kryzys czystych skarpet itp.) zmusiły mnie do pozostania w domu. Oprocz tego jakoś mi się nie uśmiechało wychodzic na deszcz i chłód, więc leń uśmiechał się do mnie szyderczo zza telewizora. Tak mi się to nie podobało, że postanowiłem pokazac mu kto tu jednak rządzi i zrezygnowałem z piątkowej przerwy na rzecz krótkiego, szybkiego treningu.

W sobotę sesja grupowa w Phoenix Parku i bieganie przełajów wydawały się dośc łatwe. Pewnie dlatego, że zamiast biegac z chłopami goniłem dwie urocze biegaczki:). Kolce przy tych 8km wgryzały się więc w trawę i błoto, jak królik w soczystą marchewkę (czy jakoś tak).

Tego samego dnia wieczorem Sportsworld obchodził hucznie swoje 25 urodziny. Spotkaliśmy się więc w jakieś 300 osób w Hotelu Hilton na uroczystej kolacji z tańcami, hulankami i swawolami. Wszyscy panowie wysmokingowani i wymuszkowani, panie wysukniowane, wydekoltowane, wyfruzurowane i wytapetowane. Ogólnie wszyscy piękni jak z obrazka... większośc nie mogła się nadziwic, jak inaczej wyglądają biegacze ubrani w coś innego niż koszulka i spodenki biegowe:).

Jedyne cwiczenia, które zapewniliśmy sobie tego wieczoru to podnoszenie ciężarów przy barze i przy stolikach oraz gimnastyka/ aerobik/ skoki na parkiecie tanecznym. Impreza skończyła się około 3:00 nad ranem i nie wiem co mi strzeliło do głowy, żeby nastepnego dnia rano wstac około 10:00, ubrac się w strój biegowy i wciąż nie do końca świeży, pobiec na lokalne zawody w mojej dzielnicy.

Na szczęście bieg miał miec tylko 5km i przebiegał po pętli na której robię swoje treningi maratońskie. Na drugie szczęście zdecydowałem się biec „na pulsometr”, a na trzecie szczęście nie miałem kłopotów żołądkowych. Trochę mi się w głowie kręciło jak gdzieś na trzecim kilometrze szedłem powyżej 185 uderzeń na minutę, ale ogólnie i tak nie najgorzej całośc znosiłem. Zdziwiłem się pozytywnie, gdy na metę dobiegłem z czasem 18:38 (nigdy nie biegłem biegu na 5km, więc ten wynik to życiówka).

Po biegu poszedłem do domu spac, a wieczorem miałem tylko czas żeby dobiegac około 10km przed pójściem na koncert czeskiego barda Jarka Nohavicy...

No a dzisiaj poniedziałek znowu późny wieczór, znowu jeszcze nie biegałem i znów leniu zaczyna się szczerzyc. Trzeba iśc na trening i zmyc mu ten uśmieszek z gęby.

...czyli znowu walka z leniem:) CDN.