niedziela, 8 marca 2009

Zimowa liga biegów górskich IMRA (Irish Mountain Running Association)


Powoli kończy się zimowa liga biegów górskich IMRA (Irish Mountain Running Association). Z 5 biegów do tej pory miałem okazję ukończyc 3 i właśnie o nich będzie tu mowa.

Howth 18.01.09 – wywiedziony w pole

Pierwszy z serii i chyba najbardziej zimowy ze wszystkich (pomimo, że śnieg nie spadł tego dnia).
Już w trakcie rozgrzewki po trawiastej murawie boiska na którym mieliśmy zacząc zawody w środku moich butów chlupała woda, a na zewnątrz porobiły się płaskorzeźby błotne.
Tak na prawdę długo na przed startem wiedziałem, że nie będzie lekko. Pamiętałem sprzed 2 lat, że trasa jest wąska (bez wielu okazji do wyprzedzania) i poprzecinana płynącymi do zatoki strumykami. Pogoda tego dnia też nie rozpieszczała. Wiejący od morza sztormowy wilgotny wiatr mroził oddech i odbierał chęc do walki.
Na sygnał startera rozpoczęliśmy okrążenie boiska rozchlapując na siebie wzajemnie hektolitry wody. Po tej „kąpieli” trasa skręcała do pobliskiego lasku, gdzie na wyjeżdżonym przez szybszych biegaczy błotku można było zatańczyc kazaczoka (szczególnie jeśli akurat ktoś ubrał tego dnia stare buty ze startym bieżnikiem). Następnie zaczynał się pierwszy podbieg przed którym robił się korek. Prawie nikt pod tą stromiznę nie podbiegał, a wyprzedzanie groziło wpadnięciem w rosnące wszedzie kłujące krzaczki.
W końcu gdy dotarłem na szczyt miałem ochotę zbiec na dół, żeby się schowac. Wiatr był tak silny, że przesuwał ludzi na boki, a jak wiał z tyłu dosłownie wdmuchiwał cię pod górkę (w plecy wiał może przez 5 minut).
Po jakichś 5 kilometrach byłem bardzo wyziębiony i myślałem, że gorzej byc nie może.
Mogło... Grupa której się trzymałem pomyliła trasę i wywiodła mnie w pole (golfowe), którego według oficjalnej trasy nie mieliśmy odwiedzic.
Potem jeszcze niepewnie miotaliśmy się biegając to w góre, to w dół i szukając trasy. Na szczęście po krótkim czasie (który wtedy wydawał się wiecznością) dotarliśmy do grupy człapaków, która poruszała się w dobrym kierunku. Wtedy zaczynała się druga stromizna i znowu otwarta przestrzeń z szalejącym wiatrem, ale teraz było mi już wszystko jedno. Ze zdziwieniem patrzyłem na małe zadrapania pojawiające się na moich udach, ale prawie wcale nie czułem, że krzaki kaleczą mi nogi. Nawet wielkich kałuż nie było sensu już omijac i wbiegałem w nie z całym impetem. Potem jeszcze 2 małe wzgórza i porcja adrenaliny na zbiegu przeplatanym kontrolowanymi poślizgami.
Do boiska na którym była meta dobiegłem jako jeden z ostatnich, ale nie przejąłem się bardzo. Byłem szczęśliwy, że to już koniec... choc od razu postanowiłem sobie, że następny bieg pójdzie mi lepiej.

Ticknock 1.02.09 – górki znane i lubiane

Ticknock to nazwa lasku leżącego pod Three Rock Mountain, czyli górze z antenami, którą widac z wielu miejsc w Dublinie.
Góra leży jakieś 10km od mojego domu więc są to tereny, które znam w miarę dobrze.
Po doświadczeniach z Howth przygotowałem się lepiej sprzętowo (wystarczyło dołożyc dodatkową warstwę ubrań, żeby było komfortowo).
Wystartowaliśmy od szlabanu przy pierwszym parkingu, następnie kawałek asfaltem, a potem glinianym szlakiem w góre i po ścieżkach dookoła góry 3 Rocks - to podbiegając, to zbiegając. Zacząłem dośc daleko z tyłu żeby rozgrzac się na pierwszych kilometrach. W pewnym momencie przyłączyłem się do Eoina i biegliśmy razem aż do ostatniego podbiegu na sam szczyt. Tam zacząłem uciekac przez wpół zmarznięte kałuże, skoncentrowany na wijącym się jak dziki wąż szlaku. W pewnym momencie zorientowałem się, że już nie uciekam, a gonię.
Spadałem ze stromego zbocza jak lawina, uważając jedynie, żeby nie poślizgnąc się w starych, zużytych butach. Po jakichś 3-4km szybkiego zbiegu dotarłem do mety. Następnego dnia w Dublinie spadł śnieg, a parę dni później kupiłem sobie nowe, pięknie uśmiechnięte solidnym bieżnikiem buty trialowe:)

Trooperstown Hill 28.02 – testing, testing...1, 2, 3km

Mud Claws czyli Błotne pazury wyglądają tak. O firmie INV8 produkującej ten model dowiedziałem się przypadkiem, a że miała dośc zachęcającą stronkę, buty kupiłem bez dłużego zastanawiania się (najbardziej chyba przekonał mnie solidny bieżnik). Zrobiłem w nich tylko 1 trening i właśnie na Trooperstown Hill miała się odbyc próba generalna.
Na zawody wyjechaliśmy dośc wcześnie, bo żaden z nas nie był do końca pewny gdzie tej góry szukac. Wiedzieliśmy, że znajduje się w Górach Wicklow w okolicach Glendalough.
Na szczęście po jakiejś godzinie jazdy dotarliśmy bez problemu na miejsce w którym organizatorzy rozkładali stoliczek/ biuro zawodów (dokładnie jak na NICu :)). Chwilę później przyjechał drugi samochód ze znajomymi z klubu więc w sumie było nas siedmiu.
Po jakimś czasie ustawiliśmy się na miejscu startu, na leśnej ścieżce biegnącej w górę. Została nam objaśniona trasa – 10,5km/ do pokonania 2 większe podbiegi/ 1 pętla wracająca w to samo miejsce z którego startowaliśmy.
Jeszcze tylko pożyczyliśmy sobie „Good luck” i po krótkim odliczaniu rozpoczęliśmy bieg.
Pierwszy fragment, który lekkim podbiegiem ciągnął się przez jakieś 3 kilometry, zacząłem tradycyjnie trochę z tyłu, żeby się rozgrzac i złapac swój rytm. Dopiero gdy zrobiło się troszkę bardziej płasko dogoniłem kilku współtowarzyszy, ale nie rozpędzałem się jeszcze za bardzo, bo wiedziałem, że 2 górki są jeszcze przede mną. Gdy pierwsze trawiaste wzgórze wyłoniło się zza zakrętu, w dali widac było na nim sznureczek szybszych biegaczy w oddali wdrapujących się na szczyt. Wydawało się stromo, lecz nowe butki wgryzały się w błotnistą ścieżkę dając świetną przyczepnośc. Po dotarciu na górę zaczynał się pierwszy dłuższy zbieg, na którym musiałem już przyspieszyc. Wcześniej jeden ze znajomych (James), z którym zwykle wygrywałem wyprzedził mnie i biegł jakieś 300 metrów przede mną.
Czasem w biegaczu budzi się ambicja i właśnie wtedy obudziła się ona we mnie. Chciałem spróbowac go dogonic, zbiegałem więc dośc szybko, lecz pamiętałem też o drugim wzgórzu, na które nie musiałem długo czekac. Po następnym zakręcie pokazało się i ono. Bardziej strome na dole i wypłaszczone na szczycie tak, że nie było wiadomo, czy właściwy wierzchołek nie chowa się jeszcze dalej. Choc na pierwszym zbiegu i potem podbiegu wydawało się, że nie zbliżyłem się do Jamesa ani o metr, nie poddawałem się. Wtedy walczyłem już bardziej ze sobą, żeby nie zacząc chodzic pod górę... i tak dobiegłem do wypłaszczenia po którym zaczynał się ostatni zbieg z góry do drogi szurtowej.
Z początku rozpoczynał się łagodnie, potem robił się coraz bardziej stromy, a kończył się zabójczą kamienno błotnistą ścieżką na której musiałem momentami hamowac, bo bałem się, że jak źle stanę to się połamię. Na szczęście do drogi dobiegłem bezkontuzyjnie i skoncentrowałem się na znikających za zakrętem biegaczach. Znowu goniłem, choc tym razem nie był to żaden ze znajomych, minąłem rywala i nie zwalniałem tempa. Wyciskanie z moich nóg maksimalnej prędkości sprawiało mi dziwną przyjemnośc. Opłaciło się, jeszcze przed metą w lesie dogoniłem i przegoniłem kilku biegaczy, w tym Jamesa i wpadłem na metę po niecałych 51 minutach.
Potem jeszcze pojechaliśmy do pobliskiego pubu na herbatę, żeby się rozgrzac, pogadac i zobaczyc rozdanie nagród, po czym wracaliśmy do (tym razem słonecznego) Dublina.
A co do testu butów – wypadł on pozytywnie, pod względem przyczepności i komfortu biegu, choc nowe buty mnie trochę obtarły, ale tak to jest z nowymi butami:)