wtorek, 3 kwietnia 2007

Wzgórza, trawa, kamienie i owce czyli... Sam na sam z Connemarą - relacja Kuby

Autobus o świcie wyruszył spod katedry w Galway w kierunku wzgórz. Już nie ma odwrotu, z drugiej strony na wesołych twarzach dyskutujących ze sobą pasażerów nie widać oznak niepewności. Dla większości z nich to nie pierwszyzna. Robi się jasno, mijamy piękne widoczki, ale celowo nie patrzę w okno. Jeszcze będę miał czas, żeby je podziwiać. Dużo czasu.

Pierwszy przystanek to hotel w Oughterard. Tu możemy zostawić nasze smakołyki i odżywki, bo organizator na trasie zapewnia tylko wodę i ciasteczka. W pudła z oznaczeniem od 26 mili wzwyż wrzucam po bananie, do tego izotonik na 26 i 32 mile (42km i ok. 50km). Potem krótka odprawa z której najważniejsze, co trzeba zapamiętać to: Na skrzyżowaniach biegnij w prawo! W hotelu spotykam Wieśka Sosnowskiego, którego poznałem na maratonie w Longford. Niestety nie udaje mi się z nim zjeść całego wysokooktanowego irlandzkiego śniadania. W jakieś 3 minuty pożeram 2 tosty kiełbaskę i black pudding (plasterek tutejszego krupnioka), życzę Wieśkowi powodzenia w maratonie i biegusiem do autobusu. Autobus wiezie nas dalej na zachód, na coraz większe odludzie.

Kolejny przystanek Maam Cross czyli meta półmaratonu, maratonu i ultra (63km). Tu zostawiam torbę w depozycie i udaję się na start.

Przed 9:00 na linii startu uczciliśmy minutą ciszy pamięć Franka Hainesa- biegacza, któremu rok wcześniej nie było dane dobiec do mety.

No i nastąpił start. Można było w końcu napawać się widokiem. Connemara to nadmorska kraina na zachodzie Irlandii. Malownicze wzgórza, przypominające gigantyczne kopce, porośnięte trawami i krzewami, przedzielone szerokimi dolinami. W dolinie jeziora, rzeczki i ...pustka, sporadycznie zakłócona jakimś zabudowaniem. Słońce, które w tym rejonie podobno jest rzadkością zaczęło grzać, równoważąc podmuchy zimnego wiatru znad Atlantyku.

42 kilometry przeminęły głównie na samotnym podziwianiu widoków. Potem widoczki już troszkę się opatrzyły i zaczęła się niepewność, co do własnych możliwości. Rozwiały się jednak po 29 mili (ok 47 kilometr), kiedy ciągle miałem trochę sił w nogach, nie miałem kłopotów żołądkowych, ani nie byłem głodny. Do tego zacząłem swoim żółwim tempem mijać chodziarzy, którzy dopingowali do dalszego biegu. Na około 3 kilometry do końca widać już było metę i euforia wzięła górę. Czułem się podobnie jak zbliżając się do mety swojego pierwszego maratonu...

Na mecie rozbawił mnie spiker, który miał wielkie trudności z wymówieniem mojego nazwiska i w końcu biedak po paru próbach się poddał, przeliterował i dodał, że pewnie biegacz z Polski. Finiszowałem po 6:42 godzinach. Zwycięzca ultramaratonu Martin Rea skończył w czasie 4:22:01, a najlepsza ultramaratonka Helena Crossan w czasie 4:52:20.

Wieśka Sosnowskiego nie spotkałem, ale w wynikach był drugi wśród maratończyków z czasem 2:33:42. Wyprzedził go tylko Brazylijczyk Ismael Pereira Da Silva (2:32:32). Najlepszą kobietą w maratonie była Brytyjka Sharon Daw (3:17:12).

...no a wyżej tytułowe owce (niektóre z pofarbowaną wełną!?) pasły się i miały wszystkich biegaczy w głębokim poważaniu. Dosłownie- ani be, ani me...