sobota, 9 czerwca 2007

Szlag trafił szlak …. relacja Joela z 5 NICa

FOTKI TU


Chyba żadna edycja NIC-a nie wykluwała się tak długo. 27 marca 2007 roku Leszek założył na forum temat o czwartym NIC-u z propozycją, żeby była to sesja wyjazdowa odbywająca się w okolicy Ustronia. Na początku kwietnia Daria i Leszek ogłosili małe spotkanko w „Bażancie” ( jakże dobrze znanym wszystkim nicowcom…), gdzie w kilka osób przy piwku analizowaliśmy mapki Beskidów. Posługując się wymyślnym urządzonkiem zwanym przez niektórych „kurwimetr”, jeździliśmy po szlakach górskich licząc kilometry. Za mało, za dużo….aż udało się wypracować idealne rozwiązanie: start w Ustroniu Polanie pod Czantorią, oczywiście w górę….czerwonym szlakiem, potem Stożek, Kubalonka, następnie zmienia szlaku na zielony (Nowa Osada, Czupel), potem na żółty (Trzy Kopce), niebieski (Orłowa ) i na koniec znowu czerwony (Równica) i w dół do Ustronia Polany… Od razu też ustaliśmy wariant krótszy - 16,5 kilometrowy, którego start został wyznaczony w tym samym miejscu i początek trasy pokrywał się z trasą „normalną” ;-). Trasa ta skręcała pod Soszowem Wielkim na niebieski szlak do Wisły Jawornik, a potem to już drogą do Ustronia Polany. Po licznych konsultacjach ustaliliśmy też, że ten historyczny start odbędzie się w dniu 7 czerwca 2007 roku – termin optymalny, dzień wolny od pracy, praktycznie żadnych zaplanowanych imprez biegowych. Potem już wszyscy czekaliśmy na wyznaczoną datę. Czym bliżej było starty tym częściej zaglądaliśmy do prognoz pogody….na dwa dni przed prognoza byłą idealna (przynajmniej dla mnie ) : zero opadów, temperatura 27 stopni.

Siódmego czerwca rankiem szybko i bez problemów opuściliśmy nasz Bytków i zameldowaliśmy się przy restauracji „Pod Czantorią” ( no skoro nie mają tam Bażanta, to musieliśmy go zastąpić inną knajpką…) w Ustroniu Polanie. Opanowaliśmy kilka stolików znajdujących się na zewnątrz i szybko zorganizowaliśmy biuro. Słoneczko świeciło pięknie. Ilość dostarczanych nam fotonów była tak duża, że przybywający na miejsce uczestnicy z wielką uwagą smarowali się kremami z filtrami ochronnymi. Do godziny 10.30 uzbierała się 27 osób. Cztery zdeklarowały, że pokonują wariant krótszy, reszta z zapałem zamierzała przebyć dystans 42 kilometrów ( nie można nie wspomnieć, że co do długości wyznaczonej trasy panowały różne opinie, dla potrzeb statystycznych proponuję używać stwierdzenia, że trasa na pewno nie była krótsza niż 42 kilometry 195 metrów..). Organizacją biura i sędziowaniem zajmowała się Ola ( moja osobista siostra), która również z innymi wytrwałymi kobietami (Ewą – moją żoną, Asia i Alą) organizowały Kindermłyn….. Szczerze mówiąc chyba perspektywa biegu po górach była bardziej optymistyczna niż opieka nad grupką szarańczy, która chciała zniszczyć wszystko co napotkała na drodze…Dla tych pań należy się wielkie uznanie. Gdy sprawy formalne zostały załatwione, numerki pięknie wypisane markerami na rękach, Leszek przeprowadził krótką odprawę. Każdy startujący otrzymał mapę z zaznaczoną trasą. No i trzeba było na odprawie uważać..ale o tym później. Około 10.30 stanęliśmy u podnóża Czantorii. Widok w górę był piękny, no ale my mieliliśmy tam wbiec !!!

Na starcie odbyła się jeszcze krótka sesja zdjęciowa i Miso (czyli Michał mój synek) zakrzyknął : „gotowi, do startu, START!!!” Ruszyliśmy. Paru śmiałków od razu rozpoczęło biegiem, reszta przyjęła taktykę zdobycie tego najwyższego podejścia na trasie marszem. Już na początku grupa biegaczy rozciągnęła się na kilkadziesiąt metrów. Szybki marsz przez nieco ponad pół godziny pozwolił mi na dotarcie na Czantorię, a tu w lewo i już biegiem czerwonym szklakiem. Wtedy pokonywałem trasę sam – Szybkobiegacze już zniknęli przede mną, a reszta pokonywała wzniesienie Czantorii wolniejszym tempem. Po drodze mijałem husytów, którzy chyba nie bardzo wiedzieli co się dzieje, oni sobie spacerują, wolniutko, a tu gościu, zlany już potem, z napisami na ręku (miałem numer startowy 1 ) pędzi przed siebie. Z Czantorii pierwszy zbieg w dół. Nogi same niosły. Trochę nierówności, kamieni, ogromna liczba much lecąca za mną…. Przy doborze odpowiedniej techniki i dużej uwadze, zbieg nie był zbyt trudny. Trochę trzeba było poskakać, czasami zwolnić, niejednokrotnie szukać sposobu na zwolnienie, bo nogi gnały do przodu, że aż furczało a wywołany wiatr uginał drzewa…. I to chyba te podmuchy spowodowane przez biegaczy spowodowały, że z czasem pogoda zaczęła się zmieniać. Najpierw zaczął padać niewielki deszczyk – dla ochłody…nawet ja, miłośnik odżywiania fotonami mogłem to zaakceptować. Temperatura nie zmieniała się prawie wcale. Padającemu deszczykowi towarzyszyło słoneczko. Nadal było bardzo gorąco. Jednak dość szybko z oddali zaczęły dochodzić odgłosy burzy, na niebie pojawiły się dość spore chmury które w końcu zasłoniły słońce. Już wówczas trasę pokonywałem razem z Tadeuszem. Taktykę obraliśmy bardzo prostą : pod wzniesienia wchodziliśmy szybkim marszem, natomiast na zbiegach i w miarę równych częściach biegliśmy spokojnym tempem. Dzięki temu, praktycznie nie odczuwałem zmęczenia. Z nagromadzonych chmur zerwał się ogromny deszcz, który przerodził się w oberwane chmury. Z nieba leciały litry wody. W ciągu kilku minut ścieżki zamieniły się w potoki. Woda lała się nas w tak niemiłosiernych ilościach, że po krótkim czasie było nam już naprawdę wszystko jedno. Byliśmy przemoczeni doszczętnie. W butach staw, o reszcie garderoby nie ma nawet co mówić. Na Stożek wspinaliśmy się w błocie, kompletnie umorusani. Dobrze, że mieliśmy na tyle sił, że mogliśmy się przeciwstawić tym trudnościom. Gdybyśmy wówczas byli bardziej zmęczeni, nie wiem jak dalibyśmy radę. Po kilkunastu minutach ogromnej ulewy, deszcze zmalał. Jednak już do końca biegu co jakiś czas padało – ale już nie tak intensywnie. Gdzie niegdzie dało się słyszeć uderzenia piorunów, raz bliżej, innym razem nieco dalej. Biegnąc w kierunku Kubalonki napotkaliśmy pierwsze problemy nawigacyjne. W pewnym momencie zniknęło oznakowanie szklaku….Był czerwony i po chwili nie było żadnego. W tym terenie prowadzone są prace wycinkowe i najprawdopodobniej po wycięciu drzew z oznaczeniami, nikt nie zadbał o ich uzupełnienie. No ale przecież dostaliśmy mapki ! Sięgnąłem do swojego pasa i… natrafiłem na kulkę masy papierowej…mapa i chusteczki higieniczne połączyły się w jedną całość oklejając szczelnie telefon komórkowy, z którego wyświetlacza można było wywnioskować, że się zalał i to nie łzami… Do końca biegu nie zajrzałem już to tej kieszonki, bo i poco ? Ludzików z masy papierowej nie miałem ochoty lepić. Wobec takiej niespodzianki musieliśmy biec na wyczucie. Na szczęście w tym momencie nie zawiodło nas i po kilku minutach okazało się, że wybraliśmy dobra drogę – czerwony szlak pojawił się ponownie. Zanim dotarliśmy do Kubalonki to jeszcze z dwa, a może trzy razy, zlało nas i wysuszyło. Tylko zabłocone buty pozostawały w permanentnym stanie zwilgocenia totalnego. Wewnątrz 100 % wilgoci…..Na Przełęczy Kubalonka wprawdzie nie padało, ale towarzyszyły nam chmury, a na drodze czekał niezastąpiony Janusz i żona Tadeusza. Mieli z sobą potężne zapasy wody, bananów. Janusz robił wszystkim wielką niespodziankę – nie zapowiedział się, że będzie. Przyjechał specjalnie żeby wspomóc biegających NIC-poni…..Nalezą mu się wielkie dzięki. Po krótkiej chwili pogaduszek, uzupełnieniu płynów. Ruszyliśmy dalej. Tym razem szlakiem zielonym. Pod górę w kierunku Kozińca. Wspinaczka nie była zbyt trudna i szła nam dość sprawnie, różnica poziomów nie była tam zbyt wielka. Gdy wspięliśmy się na górę, droga prowadząca w dół okazała się nienajgorszej jakości. Wiec zaczęliśmy zbiegać nieco szybciej….w pewnych momentach pojawiały się płyty betonowe z dziurami, które bardzo utrudniały komfort zbiegania, ale wpadliśmy w taki trans, że pędziliśmy przed siebie niemal na złamanie karku. Jeszcze dobiegając do nielicznych zabudowań wdziałem gdzieś na słupie oznaczenie szklaku, to utwierdziło mnie w przekonaniu, że biegniemy dobrze…no to pognaliśmy w dół….aż tu nagle naszym oczom ukazał się szlak żółty…ki czort ? Już nieco skonfundowani, ostrożnie biegliśmy jeszcze chwilę…. Naszym oczom ukazała się asfaltowa szosa, pędzące samochody, domki, a na domkach tabliczki : Wisła Głębce….. Nie powiem co sobie pomyślałem…. Na tym skończył się nasz udział w 5-NIC –u „GÓRSKIM”. Uznaliśmy z Tadeuszem, że wracać nie warto. Żeby nie stracić przebiegniętego dystansu, postanowiliśmy kontynuować bieg asfaltową drogą. Było już smutno, szaro, biegliśmy obok masy samochodów, ludzi…..Przebiegliśmy całą Wisłę, Ustroń i po 04:29:24 dotarliśmy do mety, zdyskwalifikowanie przez samych siebie. Myślę, że przebiegliśmy z Tadeuszem około 35 kilometrów, czyli zrobiliśmy sobie porządne, długie, górskie wybieganie..Po dotarciu do mety osobiście zgłosiłem sędzinie naszą kandydaturę na największych pechowców ( a warto było nim zostać, bo sześciopak dobrego piwka czekał…)- wtedy nie wiedziałem jeszcze, że byliśmy szczęściarzami…..

Z zawodników na mecie byli ci, którzy wybrali krótszy wariant. Pokonujący cały dystans byli jeszcze w trasie. Na miejscu dzieciaki pod okiem wytrwałych opiekunek próbowały przewrócić świat do góry nogami, ale przy tak doborowym personelu kondermłyna nie były wstanie zrobić nic złego. Po 05:12 do mety dotarła Basia z Jackiem, oni też nie ukończyli całego maratonu. Boląca noga Basi spowodowała, że wycofali się z biegu na Kubalonce. Zaraz za nimi na miejsce dotarł Czesław, który również zakończył bieg na Kubalonce…. I w końcu na mecie pojawił się bezsporny ZWYCIĘZCA : Dariusz Bonarski, który przebył całą trasę w 05:34:05. Beczułkę piwka dostał. Wielkie gratulacje. Zwycięzca przyznał, że na trasie też lekko zboczył w wyznaczonego szlaku, ale szybko odnalazł prawidłową drogę. Po dwudziestu minutach dotarli do mety kolejni szczęśliwcy : Krzysztof Szor i Jerzy Wyka. Po sześciu godzinach do punktu dojechała stopem Daria…która w trakcie biegu odwiedziła Czechy, dwa razy zgubiła trasę, ktoś postawił jej skocznię i płot na drodze….w końcu zniechęcona przeciwnościami losu złapała stopa, a nawet dwa i pomknęła do mety ( z jej relacji wynika, ze ten stop był całkiem przyjemny ..:-) Pierwszą kobietą która dobiegała do mety była Agnieszka Mizera – pokonując maraton w czasie 07:40:49, która oprócz medalu otrzymała pamiątkowego srebrnego ślimaka. Cały dystans NIC-a „GÓRSKIEGO” ukończyło 11 osób. Ostatni na mecie zameldowali się Ewa Lampa (druga kobieta która pokonała całą trasę) i Przemysław Przybyła, którzy trasę pokonali w 10:56:17…no ale ich trasa była nieco dłuższa….oni również pogubili się na szlaku i nadrobili sporo kilometrów. Postanowi jednak odnaleźć prawidłową drogę i kontynuować marsz. BRAWO !!! Dotarli do mety już po zmroku gdzie czekaliśmy na nich w miłej atmosferze… Miras Witas ufundował specjalna nagrodę za 'nic' czyli dla osoby która osiągnęła przeciętny czas. Nagrodę tą otrzymał Artur Kubica (06:58:49), który uplasował się w samym środku stawki, a była to piękna skrzyneczka z dwoma butelkami wina. Główny organizator czyli Leszek zdecydował, że nagroda pocieszenia (czyli wspomniany wyżej sześciopak) przypadnie Ewie Lampie. Miedzy tymi którzy ukończyli cały dystans, do mety docierali pechowcy….głównie jakimiś środkami lokomocji. Alek który nabiegał całkiem sporą ilość kilometrów – tylko niestety nie w tym kierunku co trzeba i wylądował na Przełęczy Salmpolskiej, która nawet nie była ujęta na rozdanych mapkach – wrócił pociągiem, co udowodnił okazując w biurze zawodów bilet kolejowy. Pomimo nagromadzenia pecha impreza okazała się kolejnym sukcesem NIC - organizatorów. Bo chociaż szlak trafił szlag, to na mecie stawili się wszyscy którzy wyruszyli, nikomu nic poważnego się nie stało, wszyscy opuszczali zawody zadowoleni…….a o to przecież w tym wszystkim chodzi. Dziękuje wszystkim za udział i stworzenie pięknej atmosfery. Do kolejnego NIC-biegania….

Joel