czwartek, 29 listopada 2007

Porubski Dwumaraton-Ostrawa 24-25.11.2007- krótka relacja Adama

Około 9 rano w sobotę przyjechałem do Ostrawy, na miejsce gdzie miał sie rozpocząć Dwumaraton.

Pogoda była nienajlepsza padał deszcz temperatura około 6stopni na pierwszy maraton zgłosiło się 68 zawodników z pięciu krajów .

Punktualnie o 10:00 rozpoczął się start gdzie do pokonania było 12 pętli bieg rozpocząłem zbyt szybko na początku co zaowocowało kryzysem na 28 km. Do mety dotarłem jako siódmy z czasem 3:03:55co dało mi czwarte miejsce w kategorii wiekowej.

Pierwszy był Daniel Oralek z czasem2:39:03 a pierwszy Polak uplasował się jako trzeci Tadeusz Jasek 2:58:54

Drugiego dnia wiał silny wiatr lecz nie padało. Maraton rozpocząłem tym razem spokojnie, dzięki czemu obyło się bez kryzysu na trasie i na mecie byłem piąty z czasem 3:02:48 co dało mi trzecie miejsce w kategorii. W tym dniu również wygrał Oralek jednak z czasem gorszym niż w dniu popszednim.Cały Atmosfera na obu Maratonach była przyjazna,posiłek gorący.Nie obyło się również bez dobrego zimnego piwka jak to w Czechach...

Dwojmaraton będe wspominał dobrze i wszystkim mogę polecić na przyszłość

Pozdrawiam

Adam Jagieła



Wyniki znajdziecie TU

środa, 28 listopada 2007

Początek sezonu pływackiego w jaskini "Punkvy"

We wrześniu nasz klub "Ślimak Bytków" wybrał się na zawody biegowe do Brna. Po drodze postanowiliśmy zobaczyć słynną w okolicy przepaść "Macochę". Dowiedziałam się, że jest ona połączona ze znanym w Czechach systemem jaskiniowym Punkvy. W Punkvach płynie z kolei podziemna rzeka (dł ok. 500m), w której co roku odbywają się niecodzienne zawody: w październiku około 100-osobowa grupa śmiałków, w samych kąpielówkach lub strojach kąpielowych, przepływa odcinek tej rzeki długości 300 metrów, przy czym temperatura wody wynosi tylko 8-9 stopni. Pomyślałam sobie wtedy, że bardzo lubię nowe doświadczenia i chociaż brakuje mi tkanki tłuszczowej spróbowałabym raz w takich zawodach wystartować. Na moją decyzję miał chyba wpływ groźny ale i wspaniały widok Macochy.

W październiku zadzwoniłam do organizatora i odpowiedział mi, że możemy startować. No i pojechaliśmy.

Na miejscu przed startem zebrała się spora grupa ludzi. Organizator wywoływał z tłumu pływaków ludzi, którzy byli jego specjalnymi gośćmi: W sumie 5 osób, które przepłynęły kanał La Manche, zawodnika z Niemiec i... mojego męża Leszka (którego potraktował jak szefa polskiej grupy), a powinien przecież wywołać mnie jako najśliczniejszą dziewczynę na zawodach ;-).
Po prezentacji zawodników i odświętnych przemowach wsiedliśmy na łodzie i zaczęliśmy wpływać w czeluść. Było ciemno, zimno, wprost przerażająco - myślałam, że chyba zaraz umrę. Rzeka meandrowała pomiędzy stalaktytami a mi było źle.
Sytuację pogarszał jeszcze Leszek, który zamiast mnie wspierać, robił jakieś nieadekwatne uwagi. W końcu byliśmy na starcie: organizator o wyglądzie Charona, w półmroku, dawał sygnały kolejnym dwójkom zawodników, że mogą startować , ale dla mnie było to raczej zejście do czyśca. Z trudem mogłam się poruszać w wodzie, która była dla mnie gęsta jak olej , w pewnym momencie straciłam motywację do dalszego płyniecia i myślałam , że stracę przytomność. Leszek płynął koło mnie i chciał mnie ratować jeśliby się coś stało, dla mnie była to jednak bliskość denerwująca , bo zamiast mi pomóc to kopnął mnie 2 razy:-).
W końcu gdy dotarłam jakoś do brzegu, byłam kompletnie wyziębiona, chociaż na dolne partie ciała (stopy i podudzia :)) założyłam neopren. Stwierdziłam, że co jak co, ale stopy są najważniejsze. Na brzegu grubo sie ubrałam ale nie potrafiłam odczuć ciepła, dopiero dwie doświadczone pływaczki zajęły się mną, rozebrały, roztarły i kazały sie napić rumu. No więc uratowało mnie ciepło kobiece. :-) Potem jeden z zawodników rzeczywiście poczęstował mnie rumem, mój bezużyteczny mąż;-) oczywiście także na alkohol się załapał.
Leszek później będąc na normalnym basenie stwierdził, po treningu z Arturem, że może holować ludzi bardzo długo i to go uspokoiło, ja natomiast zgryźliwie się zapytałam, czy jeżeli jest takim asem, to umie poholować kilku topielców naraz:-)
W tej chwili myślę, że choć nie mam już ochoty wchodzić do zimnej wody, było to jednak wspaniałe doświadczenie.

Autor: Leszek

Komentarz Muchy: Leszek tak się wstrzelił, że równie dobrze mogłaby to być moja relacja ;-)

A zdjecia i filmik z zawodów znajdziecie TU

sobota, 24 listopada 2007

Kostki lodu…. - (bijąca przewrotnym optymizmem) relacja Joela z Żylińskiego Hamburga 16.11.2007

Gdy wstałem 16 listopada 2007 roku za oknem była prawdziwa zima.. Biały krajobraz zasłonił wszystkie szarości świata zewnętrznego. Nie sposób było oderwać oczu od pięknego widoku drzew pokrytych białymi czapkami… tylko, że następnego dnia miałem wyruszyć rano do Żyliny na specjalną edycję tamtejszego maratonu. Simon Alexander obchodził swoje 60 urodziny. Na początku roku postanowił, że do dnia urodzin przebiegnie 60 maratonów . Z postanowienia wywiązał się z nawiązką, przebiegł 65 maratonów. Grupa ślimaków chciała uczcić to wydarzenie biorąc udział w tym szczególnym maratonie. Komunikaty z piątkowego ranka nie były zbyt optymistyczne.. drogi zasypane, przejścia graniczne zablokowane przez ciężarówki. W Czechach i Słowacji biały puch też narozrabiał na drogach. Całe szczęście śnieg przestał sypać jeszcze przed południem, więc była nadzieja, że przez kilkanaście godzin sytuacja na drogach „znormalnieje”. Tak się też stało, gdy w sobotę o godzinie 05.00 wyjeżdżałem z Siemianowic nie napotkałem żadnych problemów, no może tylko zmartwiła mnie niska temperatura, ale w czasie jazdy to nie przeszkadza. Do Żyliny dotarłem zgodnie z planem. O godzinie 08.00 w Żylińskim parku zebrała się spora grupka biegaczy, w tym troje ślimaków: Daria, Artur i ja. Był też Leszek, ale zajął się dziećmi i na czas biegu zabrał je, moją żonę i siostrę na wędrówkę po mieście. Temperatura niestety nie była dla nas łaskawa. Niebo pokryte było chmurami. Atmosfera jednak była miła i przyjazna. Na starcie spotkała się grupa zaprzyjaźnionych biegaczy, którzy nie oczekują nagród, uznania, ale biegają dla przyjemności. Gorące przywitania, krótkie rozmowy, Simon udzielał wywiadu…. jeszcze pamiątkowa fotka :

i wszyscy ruszyli na start… Ile razy pisałem relacje z Żyliny ? Naliczyłem trzy. Co więc można nowego napisać o czterdziestu dwóch jednokilometrowych kółkach ? Do tego ostatnia opowieść jest sprzed niecałego miesiąca… ale jak to bywa w naszym życiu i ta wyprawa była inna, wyjątkowa. Przede wszystkim wszyscy przybyli na start żeby uczcić uroczystość Simona, zawsze uśmiechniętego, skorego do żartów i rozmów.

Stanęliśmy więc na starcie wśród drzew pozbawionych już liści, na alejce pokrytej lodem. Otaczało nas zimne powietrze przenikające nas na wylot. Chwila koncentracji i ruszyliśmy. Zacząłem kolejny maraton. Simon ruszył bardzo szybko, przez pewien czas biegłem z nim, ale raczej po to żeby się rozgrzać. Nie miałem zamiaru łamać życiowych rekordów, a poza tym cały czas odczuwałem skutki niedoleczonego przeziębienia. Kilka kółek biegłem jednak dość szybko, potem zwalniając. Zimno nie ustępowało, chociaż było już mniej odczuwalne. Na trasie zdarzały się fragmenty lodu i trzeba było uważać, żeby bieg nie zamienił się w „upadek” figurowy na lodzie…

Ten Żyliński skrawek parku wydawał mi się tym razem smutniejszy, przygnębiający, każdy zakręt zamiast przynosić radość zbliżania się do końca, dostarczał bólu, zmęczenia, myśli krążyły wśród nierozwiązanych spraw. W głowie pojawiały się coraz to nowe myśli, ale przebyte kilometry nie zbliżały do rozwiązania, do odkrycia nowych wyjść. Więc biegłem w poszukiwaniu, mając nadzieję, że może jednak coś błyśnie. Błysnęło na chwilę słońce, rozgrzewając biegaczy i sędziów. „W końcu słońce wzejdzie też w życiu…” – usłyszałem. Wierzyć to znaczy oczekiwać. Czekać na te promienie… i wtedy i dzisiaj nie jestem przekonany, że to ciepło jest dla każdego. Nie wszystkim zaświeci w twarz jasne światło, które ogrzeje i napełni fotonami pozwalającymi stawiać czoła nowym wyzwaniom. Niektórzy muszą zmagać się z zimnem i ciemnością, przynoszącym tylko ból i rozczarowanie. Może wtedy lepiej odejść w niedostępne rejony świata, żeby nie zabierać ciepła innym… Zmagając się z takimi i innymi myślami pokonywałem kolejne okrążenia. Raz mijałem niektórych biegaczy, to znowu oni doganiali mnie i prześcigali. Nie miało to większego znaczenia, z każdym krokiem zbliżałem się do mety biegu. Temperatura niestety nie wzrosła – słońce szybko się schowało. Jak to bywa na Żylińskim Hamburgu na stoliku gościła tylko woda, jakiś sok i gorąca herbata. Jednak okazało się, że w kubeczkach z wodą i sokiem jest coś do jedzenia.. to były kostki lodu!!! Po połknięciu kilku na pewno każdemu biegaczowi przybyło energii, mi nie – bo ja żywię się fotonami, których wokół mnie jest coraz mniej….

Bieg ukończyło czternastu zawodników. Ślimaczki dobiegły do końca maratonu w dwuosobowym składzie ( ja i Daria), Artur zakończył zmagania –zgodnie z planem – na półmaratonie. Cały maraton tym razem przebiegło osiem osób.

Pełne wyniki ( za www.42195.sk) :


1. Naziemiec Daria 76 POL Slimak Bytkov 4:23:36


1. Tichý Peter 69 SVK ŠKP Čadca 3:22:24

2. Simon Alexander 47 SVK DS Žilina 3:39:19

3. Drygalski Dominik 63 POL Zakład Taboru Bydgoszcz 3:47:55

4. Kriško Miroslav 57 SVK 42195.sk 3:57:43

5. Mariusz Ciesiński 70 POL Ślimak Bytków 3:58:07

6. Krumer Miroslav 49 CZE Ostrov 4:08:21

7. Březina Jiří 39 CZE SK Přerov 4:25:38

8. Ružbarský Ján 66 SVK SEZO Žilina 2:02:20 25 km

9. Neslušan Miroslav 70 SVK MŠK Kys. N. Mesto 1:31:30 1/2M

10. Požár Ivan 37 SVK AK Žilina 1:57:51 1/2M

11. Kubica Artur POL Slimak Bytkov 1:59:42 1/2M

12. Michalík Marian 52 SVK AK Žilina 1:20:30 14 km

13. Seitl Otto 52 CZE MK Seitl Ostrava 21:23 3 km

Po maratonie, biegacze i inni zaproszeni gości na zaproszenie Simona udali się na uroczysty obiad. Były życzenia, przemówienia, prezenty. Dobrego jedzenia i picia nie zabrakło dla nikogo, szkoda tylko, że trzeba było opuścić to miłe grono i wracać do świata, który znowu trochę się zmienił, stał się mroczniejszy i bardziej niezrozumiały. Gdzie jest słońce, którą drogą do niego dojść…?

Joel

środa, 7 listopada 2007

Piramida… - relacja Joela z II Paprocańskiej Perełki

W niedzielny ranek 04 listopada 2007 roku nie musiałem zrywać się z łóżka; o godzinie 06.00 zakończyłem nocny dyżur w pracy. Pozostało jeszcze kilka godzin na dojechanie do domku, wypicie kawy, sprawdzenie prognozy pogody, spakowanie stroju do biegania i w drogę. Ruszyłem na poszukiwanie piramidy….. No podróż wcale nie była taka długa, bo nie wybrałem się do Egiptu czy Ameryki Południowej, ale do Tychów, gdzie grupa zapaleńców z Tyskiego Stowarzyszenia Sportowego postanowiła zorganizować II Perełkę Poprocańską. Tym razem organizatorzy przygotowali trasę o długości pełnego maratonu, wymierzyli też połówkę. Jak to w takich biegach bywa, można też było przebiec krótszy dystans.

Jadąc na miejsce nie myślałem zbytnio o bieganiu, kawa nie wypędziła ze mnie zmęczenia, a poza tym trzeba było szukać piramidy… okazało się to niezbyt trudne! Ot po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów znalazłem się pod budowlą mającą kształt piramidy. Obok park, jeziorko – nic tylko się zachwycać. Jedyny problem to pogoda, która nie rozpieszczała. Jeszcze gry wyjeżdżałem z domu słoneczko nieśmiało przebijało chmury, ale gdy znalazłem się na miejscu spotkania, na parkingu przy hotelu „Piramida” nie było go na niebie. Nad nami wsiały ciężkie chmury i zaczynał padać deszcz. W ciągu kilkunastu minut na parkingu zebrała się grupa kilkudziesięciu osób. Wszyscy razem przeszliśmy na brzeg jeziorka Poprocańskiego, gdzie Patrycja zamontowała biuro zawodów. Po chwili na miejsce wpadła Karolina z Radkiem, którzy jeszcze oznaczali trasę przemierzając ją na rowerach. Byli.. lekko ubrudzeni błotem, co dało nam wstępny obraz trasy. Niestety w czasie zapisów rozpadało się na dobre, listy kompletnie przemokły ( nie mam pojęcie jak Patrycji udawało się na nich cokolwiek zapisać ;-). Całe szczęście Alek przyholował na miejsce przyczepę kempingową, która służyła jako przechowalnia bagażu i obsługi … Tuż przed startem Karolina omówiła jeszcze trasę, potem tradycyjne zdjęcie i już wszyscy byli gotowi. Deszcz przestał padać, ale niebo nadal spowite było ołowianymi chmurami. Chłód przenikał mnie od stóp do głowy. Niestety zapomniałem rękawiczek więc po chwili ręce miałem skostniałe. Atmosfera wśród biegaczy i osób towarzyszących była jednak świetna i gorąca. Nikt nie przejmował się pogodą, wszyscy uśmiechnięci zaczęli odliczanie od 10 do startu !!! Organizatorom bardzo zależało, żeby nikt nie miał kłopotów na trasie, więc Karolina wyruszyła na rowerze jako pilot. Radek, również na rowerze, kontrolował środek, tyły i pozostałych zawodników. Wyruszyłem więc na trasę swojego szesnastego maratonu… Jeszcze kilka miesięcy temu nawet nie planowałem jakiegoś konkretnego startu w takim długim biegu. Gdzieś w głowie roiły mi się takie marzenia, a tu właśnie biegłem po raz szesnasty w maratonie… Muszę jednak przyznać, że od samego początku zastanawiałem się czy nie zakończyć rywalizacji w połowie dystansu. Brak wypoczynku jednak dawał mi się we znaki. Niby nie biegłem najwolniej, ale zdecydowanie brakowało mi świeżości. Postanowiłem zostawic sobie decyzję na później. Trasa przygotowana przez organizatorów to kółko wokół jeziora o długości 6 900 m. Po trzech lub sześciu okrążeniach należało jeszcze przebiec wałem w stronę „Piramidy” i wrócić. Jednak do tego było mi jeszcze daleko. Po starcie biegliśmy asfaltową alejką wśród drzew. Wszędzie leżały mokre liście opadłe z drzew. Nad jeziorem usadowiło się kilku wędkarzy (mordercy !!!!), którzy z zaciekawieniem spoglądali na naszą grupę. Dość szybko asfalt zamienił się w mokry piasek, potem błoto, betonowe płyty…. Pierwsze okrążenie było raczej zapoznaniem się z podłożem i walką żeby nie zaliczyć kąpieli błotnej, która zagrażała w pierwszej części pętli. Druga cześć wiodła już tylko po asfaltowych alejkach parku. Pomimo nienajlepszej pogody nie sposób było nie zachwycać się pięknem okolicy. Zresztą już po biegu wielu uczestników wyrażało swoją zazdrość wobec tych, którzy mają możliwość biegania w tych okolicach na co dzień. Piękna przyroda towarzyszyła nam przez cały czas. Zachwycała cisza, szum wiatru wśród gałęzi drzew, delikatny szmer fal jeziora. Poddający się niecnej rozrywce zabijania niewinnych ryb z jeziora, na szczęście mają w swojej naturze zachowywanie się cichutko – więc nie mącili panującego spokoju. Biegnąc nie zwracałem na nich zbytniej uwagi, jak to w czasie maratonu myśli co raz odpływały w siną dal, przeszłość, przyszłość… Oczywiście co raz wracałem do rzeczywistości napawając się widokiem pięknej okolicy. Karolina z Radkiem zadbali o oznakowanie trasy i w newralgicznych miejscach umieści strzałki z kierunkiem biegu. Takie oznakowanie gwarantowało, że nikt nie pomyli drogi. Zresztą takie niebezpieczeństwo istniało tylko na pierwszym okrążeniu. Później już nogi same niosły po błotku, płytach i asfalcie, a głowa mogła odlecieć w inne rejony. Pomimo, że czasami moje myśli rzeczywiście oddalały się od jeziorka i trasy biegu to mój organizm bardzo szybko przywoływał mnie na miejsce… Ogarniało mnie coraz większe zmęczenie. Właściwie sam nie wiem dlaczego po pokonaniu trzech okrążeń nie skończyłem zawodów… Ktoś zapytał mnie czy biegnę półmaraton, a ja tylko machnąłem ręką, że nie i pobiegłem dalej.. Może to na skutek słońca które niespodziewanie zagościło na niebie. Ciepłe promienie trochę mnie ogrzały. Dały też nadzieję, że jednak nie jest tak szaro i beznadziejnie, że jeszcze nastanie piękny, jasny dzień, a ciemność odejdzie…. Czwarte kółko pomimo nieopuszczającego mnie zmęczenia, biegło się bardzo przyjemnie. Zrobiło się ciepło, nawet odcinek w błocie wydawał się całkiem przyjemny, takie urozmaicenie, a nie tyko ganianie po asfalcie.. Niestety słońce zagościło tylko na chwilę, a to co nastało później było jeszcze gorsze niż wcześniejsza szarość. Pod koniec czwartego kółka niebo pokryło się ołowiem, ciężkie chmury wisiały tuż nad czubkami drzew, niemal ich dotykając. Optymizm i nadzieja czmychnęły z mojej głowy, nawet zbytnio się tam nie rozgaszczając… Zimne podmuchy nieprzyjaznego wiatru od jeziora w niczym nie przypominały wiaterku pchającego w optymistyczną przyszłość. Wiatr co raz starał się pokazać swoją siłę wiejąc mi prosto w twarz. Nie trzeba było długo czekać, na kolejne przeciwności… po chwili lunął zimny deszcz. Nie wiem jaka była wówczas temperatura powietrza, ale w kilka sekund zamieniłem się w sopel lodu. Ręce, całe czerwone zesztywniały mi w jednej pozycji. Wiec jednak nie ma nadziei… teraz ogarnęła mnie już nie szarość, ale całkowita ciemność. Sprzyjające warunki okazały się tylko iluzją, płonną nadzieją, ułudą pozwalającą z radością spoglądać w przyszłość…. A wszystko to tylko po to, żeby taki mały człowieczek jak ja z większym bólem i trudem musiał mierzyć się z wyzwaniem… Miałem wrażenie, że wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Wszystko co działo się wokół miało na celu tylko jedno : złamać mnie! Szczerze mówiąc prawie tak się stało. Piątą pętlę przebiegłem bardzo wolno, kompletnie wykończony. Niemal doczołgałem się do stolika i oznajmiłem, że chyba dalej nie biegnę… Stojący obok kiwali głowami ze zrozumieniem, ale zachęcali do kontynuowania biegu, to przecież tylko jedno kółko. O nie moi drodzy ! To kawał szlaku który trzeba przemierzyć o własnych siłach, nie mogąc liczyć na niczyje wsparcie, w samotności, bólu, targany ciągłą myślą o bezsensowności wkładanego wysiłku, który nie prowadzi do niczego. Po co się męczyć, walczyć, starać, jak na końcu będzie szaro, smutno i zmrożą mnie lodowate strumienie wody... Otworzyłem piwo stojące na stoliku, odszedłem kilka kroków od innych i pociągnąłem spory łyk ( no bardzo spory…). Ten napój musiał zostać stworzony przez siły najwyższe i najczystsze. Zimny napój wcale mnie nie oziębiał, ściekając powoli po wysuszonym gardle orzeźwiał mój umysł, dodawał sił, napełniał mnie energią. Przez krótką chwilę poczułem się błogo, opuściło mnie zmęczenie. Czasami trzeba stanąć w miejscu, zastanowić się, wypić łyk piwa, żeby potem podjąć ważne decyzje i ruszyć w dalsza drogę. Nie wiadomo gdzie ona nas zaprowadzi i czy dojdziemy do celu. Nie wiadomo nawet czy dojdziemy gdziekolwiek, ale ruszyć warto…. Tak tez zrobiłem, odstawiłem butelkę z niedopitym piwem na stolik i stwierdziłem tylko, że muszę spalić wypity alkohol. Wolno ruszyłem na ostatnie okrążenie. Przez jakiś czas jeszcze padał deszcz, ale byłem już tak zmoczony i zziębnięty, że nie miało to dla mnie znaczenia. Ból w każdym centymetrze mojego ciała doskwierał mi przy każdym kroku, zmęczenie całkowicie paraliżowało zdolność poddania się rozmyślaniom. Mozolnie pokonywałem metr za metrem, nie zwracając uwagi na błoto i wodę. Otaczało mnie zimno, tonąłem w nim. Wiatr wiał prosto w twarz. Nie było w pobliżu nic co dawałoby jakąkolwiek nadzieje na poprawę sytuacji. To była walka z własną słabością, z ogromnym zmęczeniem. W końcu dowlokłem się do końca pętli. Jeszcze na koniec kilkaset metrów podbiegu do Piramidy i krótki zbieg. Koniec !!! Czas okropny : 03:50:27, ale w tych okolicznościach ważne było, że dotarłem gdziekolwiek. Ta droga okazała się dobrym wyborem, zaprowadziła mnie do przyjaznych ludzi, którzy poświęcili swój czas i energię na organizację biegu. Pomimo zimna i deszczu czekali, aż zdołam dowlec się do mety… Za to im wielkie dzięki. Ciekawe czy następna droga którą wybiorę też zaprowadzi mnie do odrobiny ciepła, pomimo panującego zimna i szarzyzny wokoło…

II Perła Poprocańska dobiegła końca, maraton ukończyły trzy osoby, pómaraton 17, pozostali przebiegli od jednego do pięciu kółek. Pierwsze miejsce zając debiutant Mateusz Nowak, który pokonał maraton w czasie 03:31:56. Wielkie gratulacje !!! W biegu brało udział 36 biegaczy, którzy na pewno rozjechali się do domów zadowoleni i pełni uznania. Nie pozostaje nic innego jak tylko życzyć wszystkim spotkania na kolejnej edycji Perełki, gdzie będzie można pobiegać, pomyśleć, pogadać, poszukać odrobiny ciepła w zimnym i nieprzyjaznym świecie….

Joel


Zdjęcia z biegu są dostępne na stronach :

http://picasaweb.google.pl/zlazmol/PerAPaprocanII4112007

http://www.frog.texasnet.pl/pplistopad/index.html


Pełne wyniki na forum:

http://biegajznami.pl/forum/viewtopic.php?t=20575&postdays=0&postorder=asc&start=75