sobota, 19 lipca 2008

Zgubic się w Picos de Europa...

...na pewno nie jest trudne, ale jak mamy trochę czasu, dużo siły i dobrą pogodę w końcu znajdziemy jakieś miejsce na nocleg (jak mamy jeszcze namiot to już w ogóle nie ma się czym martwic). Oprócz tego gubienie się = przygoda, a jak wiemy, przygody to to co tygrysy (ślimaki?) lubią najbardziej.

W Picos spędziłem 3 dni i w tym czasie zgubiłem się przynajmniej raz dziennie.


Dlaczego?

  1. Pierwszego dnia z powodu złej pogody. Zaczęło padac i wydawało mi się że doszedłem do schronu, który widnieje na mapie. Jakież było moje zdziwienie, gdy następnego dnia rano znalazłem schron z mapy w zupełnie innym miejscu. To narzuca punkt następny.

  2. Dośc słaba mapa 1:40000, na której niektórych ścieżek nie było, a innych które były na mapie nie było w rzeczywistości.

  3. Brak kompasu. Hmm, byłem pewnien, że go spakowałem, jednak po przetrząśnięciu plecaka okazało się, że nie ma (leży sobie wygodnie w domu w szufladzie...)

  4. GPS- nie wziąłem go umyślnie- za duży, za ciężki, a z resztą po co mi GPS w górach (dochodzących do wys. 2600 metrów npm!?)

  5. Zbyt krótkie planowanie trasy marszu i wybieranie szlaku na „czuja” spowodowało nadłożenie drogi o około 2,5 godziny.

Z rozmów z innymi turystami chodzącymi po Picos okazało się, że mój przypadek nie był odosobniony, choc inni mieli mapy 1:25000 i kompas.

Jak wiadomo Hiszpanie to naród kochający przygodę i mocne wrażenia, może dlatego oznaczenia szlaków w niektórych miejscach były symboliczne, a w innych całkiem znikały.

Z drugiej strony dzięki temu w te pare dni zobaczyłem dużo ładnych widoków i wycisnąłem z siebie trochę potu, a gubienie się w takich okolicznościach przyrody było bardzo przyjemne. Gorąco polecam!

Zdjęcia TU

środa, 16 lipca 2008

San Fermin – bieganie z bykami

Święto San Fermin w Pamplonie to całotygodniowa trwająca dzień i noc balanga, więc z pewnością długo możnaby się rozpisywac, ale spróbuję skupic się tu na samym biegu czyli Encierro.

Trasa o długości 850m prowadzi od zagrody z bykami pod górkę, a potem wąskimi, śliskimi uliczkami pełnymi pozostałości całonocnej imprezy, aż do areny byków (Plaza de Toros).

Byki które będą biegły za tobą budzą respekt. Są to zwierzęta specjalnie hodowane do walk- ważące 500-700kg, przy tym szybkie i zwinne.

Start „biegaczy” rozpoczyna się codziennie o 8:00 rano od tego że tłum śpiewa trzy razy pod figurką świętego Fermina, patrona regionu Navarra - "A San Fermín pedimos, por ser nuestro patrón, nos guíe en el encierro dándonos su bendición" "Prosimy Świętego Fermina, jako naszego patrona, żeby przeprowadził nas przez encierro i dał nam swoje bogosławieństwo".

Chwilę później wybuch petardy sygnalizuje, że byki zostały wypuszczone z zagrody.

Fakt, że ludzie zaczynają biec wcześniej ma znaczenie o tyle, że bydło biegnące za nimi natrafia na ruchomą masę, a nie stojący w miejscu tłum- daje to więc biegaczom pewne szanse na ucieczkę. Jedyna droga ucieczki to sprint do przodu, bo uliczki dochodzące zastawione są drewnianymi palisadami. Próba przedostania się przez nie prawdopodobnie skończy się fiaskiem, bo służby porządkowe pilnują, żeby biegnący zostali do końca na trasie (zachciało ci się baranie biegac z bykami to biegaj!).


Cały bieg, w którym brałem udział trwał około 4-5 minut, ale dopiero jak usiadłem się na widowni otaczającej arenę poczułem ulgę.

Na arenie została jednak spora grupa osób, którym sam bieg nie wystarczył. Wypuszczane były do nich pojedynczo byki z którymi mogli spróbowac swój refleks. Tymi, którym go zabrakło byk od czasu do czasu zamiatał arenę, a widownia skandowała „Toro! Toro!..” przyznając zwierzęciu zwycięstwo. Wieczorem te same byki miały zmierzyc się na śmierc i życie z profesjonalnym matadorem.

Podsumowując - zaliczyłem bieg i myślę, że dla mnie ten jeden raz wystarczy. Za duży stres, zbyt wiele czynników losowych na które nie ma się wpływu. Oprócz tego wypadki kończące się hospitalizacją zdarzają się tam codziennie.

Jednak dla zainteresowanych bieganiem w Pamplonie podaje TU link.

Zdjęcie powyższe: Manuel Jorge Pérez (sanfermin.com)+ moje zdjęcia z imprezy TU


wtorek, 15 lipca 2008

Trangoska – Donovaly- relacja Artura

Non Stop Beh Hrebenom Nizkych Tatier 49 km – nazwa biegu równie długa jak jego trasa. Zaczyna się niepozornie o 7.30 odprawą na parkingu w Banskiej Bystrzycy. Stamtąd po weryfikacji zapaleńcy głodni nowych wyzwań są przewożeni na parking na Trangoskę (1120 m). Punkt 10 rano starter dał znak do rozpoczęcia biegu. Na rozgrzewkę mieliśmy do pokonania różnicę poziomów około 600 m. Razem z Leszkiem szliśmy pod górę w łeb w łeb. Po przejściu ścieżki w lesie pozostał trawers, który prowadził już do Chaty gen. M.R. Stefanika (1728 m. Npm.) głównego założyciela republiki Czechosłowackiej. Przy chacie był umiejscowiony pierwszy z punktów odżywczych; można było się posilić czekoladą, batonikami, uzupełnić zapasy wody. Po szybkim uzupełnieniu zapasów skręciliśmy na północny-zachód na dla nas właściwy czerwony szlak, który miał nas poprowadzić do mety. Trasa biegu złagodniała i prowadziła po stosunkowo płaskim terenie, ale było to tylko złudne wrażenie. Trasa dalej ciągła się do góry aż pod najwyższy szczyt Niskich Tatr Dumbier do Krupowej Holi (1927 m). Jeśli weszło się na górę trzeba i z niej zejść i tak było w tym przypadku. Chwila wytchnienia i można było zbiegać przez Demanovskie Siodło aby znów zaliczyć podbieg po równo ułożonych głazach pod Chopok do Kamiennej Chaty (2000 m). Tam nie wierzyłem własnym oczom na punkcie żywnościowym stała butelka śliwowicy. Zdrowy rozsądek Leszka i mój nie pozwolił na degustację tego zbawiennego trunku. Jeszcze nie teraz. To dopiero początek biegu, mieliśmy dopiero 10 km za sobą.
„Walka” miała się dopiero rozpocząć. Trasa zdecydowanie złagodniała i głównie miała charakter spadkowy z kilkoma mniej lub bardziej wymagającymi podbiegami. Była duża szansa na odrobienie strat a trzeba było się spieszyć, bo w przeciwieństwie do poprzednich lat wprowadzono limit czasowy, co osobiście uważam za zamykanie „drzwi” przed wolniejszymi biegaczami.


Od miejsca rozłączenia się z Leszkiem starałem się biec jak najwięcej nawet pod mniejsze podbiegi. Bardzo mnie do tego mobilizował pewien Słowak, który podążał moim śladem. Wspólnie wyprzedzaliśmy kolejnych biegaczy. Mniej więcej na 25 nasze drogi się rozeszły. Postanowiłem sobie spokojnie podjeść (nie jestem wyznawcom żeli ani żadnych PowerStarów – źle na mnie dzialaja podczas wysiłku) chlebkiem i kabanosikami. Tam tez odetchnąłem na polance wytrząsając kamienie z butów i skarpet. Po krótkim odpoczynku dalej do przodu, już widać Wielką (1753 m) i Małą (1715 m) Chochulę kolejne jeden z ostatnich dłuższych podejść. Po drodze udało mi się dogonić Słowaka, z którym dalej biegliśmy na Chochulę z małą przygodą. Podczas małego zbiegu zaliczyłem „lotkę”. Na szczęście przekoziołkowałem na miękkim podłożu, a upadek zamortyzowały plastikowe butelki w plecaku. We dwójkę w dość dobrym tempie „wdrapaliśmy” się na Wielką Chochulę, gdzie był umiejscowiony przedostatni punkt żywnościowy. Niestety, nie można było do woli posilić wodą – a tego brakowało w tym momencie najbardziej. Wykorzystując, że inni biegacze odpoczywali i mając w pamięci długi 2 kilometrowy zbieg z Małej Chochuli popędziłem co sił do przodu, aby nie przeciskać się z innymi między kosodrzewinami.
Zbiegało się najpierw wśród kosodrzewiny po kamieniach, gdzie trzeba było bardzo uważać, później kosodrzewina przeszła w las i leśną szeroką ścieżką można było już popędzić w dół. W Hladelskim Sedle po wybiegnięciu z lasu był umiejscowiony ostatni punkt żywieniowy z limitem czasu 6 godzin. Dla tych, którzy tutaj dobiegną po tym czasie zapraszano do czerwonego Land Rovera, który odwoził zawodników do Donovalów. No na szczęście mnie to ominęło. Po ochłonięciu czekał bardzo ciężkie podejście na Kozi Chrbat tym bardziej ciężkie, że już prawie 40 km. Na Kozim Chrbat doścignął mnie „nasz” znajomy Słowak, który pozostawił mnie 200 m za sobą. Nie mogłem teraz tego tak odpuścić. Kolejna mobilizacja organizmu i do przodu. Na szczęście w siodełku mogłem uzupełnić butelki wodą, którą się polewałem. Słowak był wciąż przede mną, a trasa wcale nie była prosta. Po Kozim Chrbacie do przebycia była jeszcze rozległa polana a później jeszcze las, który krył małą niespodziankę w postaci jeszcze jednego wyczerpującego podbiegu ale za to ostatniego. Tam udało mi się dogonić mojego „towarzysza”. Po tym było tylko w dół między drzewami po leśnej ścieżce, drodze szurtowej, drodze asfaltowej. W końcu wybiegliśmy z lasu i zaczęły się pierwsze zabudowania do mety zostało nie co więcej niż 2 km. Już uśmiechnięci i szczęśliwi biegliśmy wspólnie do mety, którą osiągnęliśmy po 6h 22min. W pierwszej chwili nie mogłem dojść do siebie, ale po jakimś czasie było już lepiej. Leszek do mety dobiegł po 7h 08 min. Obydwoje poprawiliśmy swoje ostatnie czasy. Niestety „nasza” Daria tym razem (ma już ukończone 2 edycje tego biegu) nie dobiegła do mety (limit czasowy pozbawił ją tej szansy).

Podsumowanie
Ilość podbiegów 2187 m
Ilość zbiegów 2327 m