niedziela, 21 grudnia 2008

Lanzarote Running Challenge 2008 – 23-26 listopad - relacja Kuby

Wieczorem, po przesiadce w Puerto del Carmen z samolotu do autobusu,jechaliśmy wśród pustyni, mijając majestatyczne wulkany i wioski białych domków. Naszym celem był ośrodek sportowy La Santa, który pośród innych imprez sportowych organizuje corocznie serię biegów pod nazwą Lanzarote International Running Challenge. Zawody składają się z 4 biegów o różnej specyfice ,w 4 dni z rzędu. Serię rozpoczyna klasyczny bieg na 10km, następny jest Ridge Run – bieg anglosaski na dystansie 13km, kolejny jest 5 kilometrowy bieg po plaży, a całość kończy się półmaratonem.


Dzień 1 – 10km


Rano, przez małe okienko w łazience, dopiero zobaczyłem jak pustynną wyspą jest Lanzarote. Gdy wychodziliśmy, aby zarejestrować się do zawodów, poranny chłód powoli zmieniał się w upał i gdy w końcu stanęliśmy na linii startu, słońce zaczęło grzać niemiłosiernie.

Rozpoczęliśmy od okrążenia stadionu na tartanowej bieżni ,a potem wybiegliśmy z ośrodka na opustoszałe asfaltowe drogi. W oddali wznosiły się wulkany, wokoło kamienna pustynia ,przede mną uciekający, za mną goniący. Do pokonania mieliśmy 3 okrążenia, więc w jednym miejscu ustawili się nasi kibice – fotografowie, którzy zachęcali do walki. Na trzecim okrążeniu było już bardzo ciężko. Chyba brak przyzwyczajenia do takiej temperatury odegrał kluczową rolę. Udało mi się dogonić kilku biegaczy z klubu i na metę wpadliśmy razem z Lucy …i prawie od razu zacząłem uciekać do cienia. Gdy moja temperatura trochę opadła wróciłem na linię mety po międzyczasy z dwóch połówek biegu i po napoje.

Zgodnie z planem pobiegłem poniżej 40 minut. Wszyscy sobie wzajemnie gratulowali pierwszych wyników i dziwili się panującym temperaturom. Niedługo potem, dla większego orzeźwienia, przenieśliśmy się do basenu z zimną wodą. Po poludniu zagraliśmy zespołowo w mini golfa, potem jeszcze zajęcia ze strechingu i relaksacji, chwila pływania w podgrzewanym basenie 50m, a wieczorem zabawiliśmy w wiosce La Santa na pożywnej kolacji, żeby mieć energię przed kolejnymi zawodami.


Dzień 2 – 13km na wulkan i z powrotem


Zaczęliśmy dzień tam, gdzie poprzednio, tzn. na tartanowej bieżni, czekając na wystrzał startera. Około 2km po wybiegnięciu z ośrodka trasa pokrywała się z biegiem na 10km, lecz potem skręcaliśmy z asfaltu na szuter i po paru minutach droga wiodła pod górkę. Niby nic stromego, a jednak około 7km górki dawało się we znaki. Strategicznie nie ścigałem się w pierwszej połowie dystansu zostawiając większość sił na zbieg. Myślałem, widząc szczyt wulkanu, że dane mi będzie wbiec na samą górę. Niestety, po krótkim odcinku na kamiennej grani, trasa skręcała stromo w dół na pustynię. Trochę zawiedziony tym „nie zaliczonym” szczytem zacząłem gonić. Dogoniłem Willa i większość drogi powrotnej do ośrodka biegliśmy już razem, zmieniając się na „czole” w walce z silnym wiatrem od oceanu. Na asfalcie, wiedząc, że do mety niedaleko, zacząłem uciekać mojemu towarzyszowi i na mecie zameldowałem się parę sekund wcześniej, ale praca zespołowa dała nam możliwość wykręcenia pod wiatr lepszych czasów. Czas poniżej 53 minut był o wiele lepszy niż planowałem.

W ośrodku La Santa nie można się nudzić, więc żeby odciążyć nogi wynajęliśmy kajaki, żeby popływać po lagunie (wygłupy skończyły się przewróceniem jednego naszego kajakarza – utonięć na szczeście nie stwierdzono).


Dzień 3 – 5km na plaży w Puerto del Carmen


Dla odmiany dzień nie zaczął się na tartanie, lecz na parkingu przed ośrodkiem. Duża grupa biegaczy i kibiców wpakowała się w kilka autokarów, które zawiozły nas na plażę w Puerto del Carmen.

Szybko zrobiło się ciepło, więc rozgrzewka na plaży nie miała większego sensu (tylko w butach zbierał się piach, a nogi rozjeżdżały się w sypkim piasku). Na szczęście do rozpoczęcia zawodów nie mieliśmy zbyt dużo czasu, więc tylko nawodniłem się profilaktycznie, odstałem swoje w ogonku do toalet i stanąłem wraz z innymi na linii startu.

W końcu zaczęliśmy bieg, który większość uczestników poprzednich edycji uważało za najtrudniejszy w całej serii pomimo najkrótszego dystansu. Z 2 pętli pierwszą przebiegłem kontrolnie, żeby dowiedzieć się lepiej, gdzie są połacie twardszego piasku, na którym można będzie trochę się rozpędzić, a drugą miałem już biec do upadłego. Odczyt z chipa na mecie pokazał jednak, że mój „max” był gorszy od pierwszego kółka (1 pętla - 4:37min/km, 2 pętla – 4:43min/km).

Cały bieg potrwał bardzo krótko i od razu tradycyjnie już poszliśmy się schłodzić w wodzie.

Zamiast basenu, tym razem mieliśmy do dyspozycji plażę i ocean. Pobujaliśmy się więc trochę na falach, potem zjedliśmy obiadek w knajpie i złapaliśmy autokar do ośrodka. Trochę zmęczeni po powrocie do ośrodka, w jakieś 5 osób udaliśmy się do lokalnego spa odnowić się biologicznie. Bicze wodne, łaźnia parowa, jacuzzi, baseny z gorącą i lodowatą wodą ulżyły zbolałym mięśniom.

Późnym popołudniem znalazłem też 2 osoby do ogrania w ping ponga:) , a następnie znowu zrobiliśmy sobie wieczorną wycieczkę do wioski, do restauracyjki serwującej głównie dania z ryb i owoców morza.


Dzień 4 – półmaraton pod wiatr i zakończenie zawodów


Znowu autokary, tym razem do wioski Tinajo. Pogoda przywitała nas mżawką. Pył z pustyni skleił się w błoto, a na drogach porobiły się kauże. Tego dnia mieliśmy do ukończenia bieg uliczny na dystansie 21km, czyli po prostu półmaraton. Zaczęliśmy od obiegnięcia wulkanu, po dość pofałdowanej trasie, ale po jakichś 7km droga była na przemian płaska lub w dół i można by wykręcić świetną życiówkę... gdyby nie ostry wiatr wiejący z naprzeciwka. Zaczęliśmy tym razem z Willem, bo stwierdziliśmy po 3 biegach, że jakoś jesteśmy w podobnej formie, a że Will zbyt szybko biegł na początku, dlatego udawało mi się zawsze przegonić go na ostatnich kilometrach.

Tym razem miało być inaczej – miałem być hamulcowym na początku, a poganiaczem na końcu.

Muszę przyznać, że początek może nie był bardzo szybki, ale po poprzednich dniach jednak czułem zmęczenie. Z drugiej strony nie chciałem odpuścić ostatniego, decydującego biegu, więc próbowałem zachować optymalną prędkość. Niedługo przed pełnym obiegnięciem wulkanu zaczął się dość długi i stromy podbieg na którym zacząłem „puchnąć”. Na szczęście, zobaczyliśmy z Willem przed nami czerwoną koszulkę Mary, która wyraźnie zwolniła, więc skorzystaliśmy z okazji żeby ją dogonić i zaprosić do naszego dwuosobowego teamu (z zaproszenia jednak nie skorzystała więc po wymianie pozdrowień kontunuowaliśmy we dwójkę). Po podbiegu i wyrównaniu oddechu zaczęliśmy morderczy zbieg, co jakiś czas wymieniając się miejscami „wiartołamacz”/ „pasażer”. Końcowy odcinek półmaratonu przebiegał tą samą trasą co Ridge Run, więc gdy skręciliśmy na znajomy odcinek asfaltu przy ośrodku, dostałem wiatru w żagle (może dlatego, że już nie wiało z naprzeciwka, a tylko z boku) i próbowałem przyspieszyć. Will trzymał się za mną i na mecie zameldowaliśmy się razem po jakichś 88 minutach.

Wszyscy zadowoleni zebraliśmy się znów przy basenie, żeby wymoczyć nogi, a potem wybraliśmy się na zajęcia z jogi. Przy zachodzącym słońcu i szumie oceanu wykonywaliśmy polecenia instruktora.

Potem jeszcze nasza klubowa trenerka zrobiła nam niespodziankę i całą grupę zapisała na lekcję tańca towarzyskiego. Choć niektórzy się wykręcili, to jednak zabawa była naprawdę niezła i była wprawką przed zbliżającym się wieczorem.

Wieczorem najpierw odbyła się uroczysta gala wręczenia nagród, a potem poszliśmy do dyskoteki na imprezę. Tańce, hulanki, wygłupy i opijanie sukcesów trwało do utraty pary w nogach, więc nad ranem, gdy parkiet opustoszał, jako jeden z niedobitków udałem się na zasłużony spoczynek.


Następnego dnia, po wycieczce rowerowej, wsiadłem w taksówkę na lotnisko, aby opuścić ten przyjazny zakątek i wrócić na inną wyspę - do kraju zielonej trawy, mżawki i czarnego piwa z tukanem.

poniedziałek, 15 grudnia 2008

III Śląski Maraton Noworoczny Cyborg 01.01.2009

1. Start: godz. 12.00 (w samo południe) w Wojewódzkim Parku Kultury i Wypoczynku w Chorzowie przy restauracji „Wioska Rybacka”
2. Trasa - 7 pętli po trasie ZIMNAR-a, 100 % asfalt (właściwie wielu dobrze znana). Ponieważ na każdym okrążeniu bylibyśmy stratni 148 metrów (łącznie 1035m) start przesuwamy na skrzyżowanie dróg za stawem
3. Opłata startowa – 2 zł
(możliwość przebrania się i ogrzania w restauracji "Wioska Rybacka", stąd opłata)
4. Limit czasu - organizator poczeka na ostatniego
5. Przewidziany jeden punkt żywnościowy koło "Wioski Rybackiej" będzie herbata i nawet kawa - reszta co kto chce i co przyniesie
6. Trasa jest oznaczona
7. Cel zawodów:
- przywitać godnie Nowy Rok
- sprawdzić jak się biega po całej nocy tańczenia
-przewietrzyć się
- spotkać się z miłymi ludźmi
-wyłonić Mistrzynię i Mistrza Parku WPKiW w maratonie
8. na mecie medale, 50 sztuk (więc walka powinna być tym bardziej zawzięta)
9. klasyfikacja:
generalna kobiet, mężczyzn, jak ktoś przebiegnie (przejdzie) mniej - też będzie sklasyfikowany (liczyć się będzie przebyta droga)
10. Jeżeli sędzia się nie znajdzie (ale raczej się znajdzie), sędzią zawodów zostanie zawodniczka lub zawodnik , który osiągnie metę pierwszy
11. W tym roku latarki niepotrzebne, naprawili latarnie i cała trasa jest oświetlona ale ciepłe gacie mogą się przydać
12. Dojazd z dworca kolejowego w Katowicach:
- przechodzimy po estakadzie i wsiadamy w tramwaj nr 11 (kierunek Chorzów), lub przechodzimy po estakadzie i idziemy w prawo do Rynku i tam wsiadamy w tramwaj nr 6 lub 41 (kierunek Chorzów), wysiadka ze wszystkich tramwaji na przystanku WPKiW Wejście Główne (pytać motorniczego), dalej: wchodzimy do parku prosto w dół ok. 500m i tam w/przy restauracji są zapisy i start.
13. Zmotoryzowani podjeżdżają na parking prosto pod restaurację.

Wszystkie szczegóły, mapkę trasy, projekt medalu i dyskusje na ten temat znajdziesz TU

środa, 3 grudnia 2008

Relacja Janka z Maratonu Komand(er)osa

„Nie za wiele w tym roku przebiegłem maratonów” … To hasło było powodem, który skłonił mnie do podjęcia próby startu w tegorocznym „Maratonie Komandosa”. Dokładnie jeden maraton zaliczyłem w roku 2008. Ale cóż, jest okazja, … niedaleko, tylko ten regulamin ! Pełne umundurowanie pożyczyłem od siemianowickiej Straży Miejskiej. Profesjonalny plecak udało mi się zdobyć w jednostce wojskowej w Bytomiu. Przygotowania właściwie ograniczyłem do dopasowania sprzętu. No przepraszam, raz przebiegłem w butach wojskowych 10 km i obtarły mnie tak, że musiałem sobie zrobić tygodniową przerwę w bieganiu. Pierwszy plecak, który załadowałem krążkami obciążającymi sztangę, miał bardzo wąskie szelki i po pół godzinie kiedy zdjąłem plecak szelki miałem już na trwałe odciśnięte na ramionach. Znowu wpadka ! Prace nad plecakiem przejęła teściowa a ja pracowałem nad zdobyciem plecaka – „zasobnika piechoty górskiej” który w Internecie wyglądał bardzo atrakcyjnie, a na dodatek na zdjęciach z ubiegłorocznego Maratonu Komandosa większość uczestników właśnie takiego używała.

W ostatnim tygodniu zacząłem czytać informacje na temat przygotowań do biegu - zawodników z różnych stron Polski i przeraziłem się. Im więcej czytałem tym bardziej byłem przestraszony. Umówiłem się na rozmowę z Agnieszką która w zeszłym roku zajęła trzecie miejsce w tym biegu, więc miała doświadczenie - ale … stchórzyłem. Zarejestrowałem się po wymaganym terminie, ale im bliżej startu tym mniej byłem pewien, czy powinienem wystartować (czytaj - że dam radę ukończyć). Piątek przed biegiem - ostatnie przygotowania, pakowanie i ważenie plecaka, który musi mieć minimum 10 kg.

Mundur, buty, odżywki, woda … Rano wyjazd 6.45 bo biuro jest czynne do godz. 8.00. Wyglądam przez okno a tu zima w pełni. „No fajnie jeszcze tego brakowało”. Przed godz. 8.00 jestem w Ośrodku Wczasowym „Silesiana” w Kokotku, pobieram numer startowy, ubieram się na „galowo” ale pewny nie jestem czy powinienem … Spotykam Agnieszkę, i nie wiem jak jej powiedzieć, że „nie dzwoniłem bo bałem się, że przestraszy mnie do końca ...”

W butach, które miałem drugi raz na nogach, mundurze i z plecakiem o wadze 10,5 kg który miałem pierwszy raz na plecach o godz. 9.00 wystartowałem.

Śnieg, temperatura minusowa, błoto, ewentualnie piasek, trasa prowadzi przez las. Część lekko pod górkę. „No i biegniemy”. Nastawiłem się na to aby zaliczyć, ukończyć – zmieścić się w limicie 7 godz. ustalonych przez organizatora. Biegnę wolniutko, w butelce z Vitargo, którą mam przypiętą trokiem do plecaka robi się lód, więc popijam ten mus lodowy. Próbuję włączyć radio w aparacie telefonicznym ale żadna stacja nie odbiera czysto. Kończę pierwsze okrążenie (21,1 km) w niezłej formie z czasem ok. 2,45 min. Plecak ciąży coraz bardziej, po następnych 2 km biegu ciekawa historia. Przede mną idzie żołnierz (nr 660) ja biegnę. „Myślę” – „jak go dogonię to idąc wspólnie z nim odpocznę” … i biegnę a przynajmniej tak mi się wydaje. Trwa to może 200 m. Kiedy wyrównuję różnicę ok. 20 m które nas dzielą ciągle wydaje mi się że biegnę. Idziemy razem kilkanaście minut – rozmawiamy. W końcu decyduję się go zostawić i znowu biegnę - tym razem to już ostatni raz. „ŚCIANA” – siły mnie opuszczają. W głowie mętlik. Jedyne co mi jeszcze świta „ jak chcesz dowlec się do mety to ssszzzaaannnuuujjj sssiiiłłłyyy i idź”. Większość z tej grupy, w której się znajduję idzie, bardzo rzadko ktoś podbiega, mijają mnie dziesiątki osób które idą, tak jak ja, ale w jakimś nieosiągalnym dla mnie tempie. Zdarza się że próbuję podbiec, ale po co, jak biegnąc i tak mijają mnie konkurenci którzy IDĄ !!! Jakaś paranoja !!!. Jestem skrajnie zmęczony, zataczam się. Najgorsze to liczenie kilometrów. 31, 32 … nie stawiam żadnego oporu tym, którzy mnie mijają. Wydaje mi się, że poruszają się z jakąś ponaddźwiękową szybkością.

Chyba sprawiam złe wrażenie, bo chłopaki pytają „czy wszystko ze mną w porządku ?”

Dzwonię do żony, która już dojechała do Kokotka i proszę żeby wyszła mi naprzeciw – razem będzie raźniej. Znowu zaczyna sypać śnieg, nie mogę się doczekać spotkania. 37 km. - najpierw spotykam Bogusia, potem Beatę i Basię. Idziemy razem ale ja jestem dalej nieobecny. Próbują mnie podbudować psychicznie ale mnie już może pomóc tylko meta… Ostatnie kilometry dłużą się niemiłosiernie. W końcu grobla jeziora 40 km i już słychać spikera Zenka. 42 km. ośrodek i to ostatnie strome podejście pod Silesianę. Jest upragniona meta.

Boguś zdejmuje mi plecak, mam wrażenie, że teraz mogę fruwać, tak mi lekko. Zenkowi rzucam, że komandosa to mam tylko kawałek w nazwisku - taki ze mnie komandos. Myślę że tych doświadczeń już nie wykorzystam w przyszłości … Nigdy więcej !!!.

Mam dosyć !. Kąpiel, przydługawe, ale miłe wręczanie nagród i pamiątek. Wyjeżdżamy z Kokotka przed 19.00. Jeszcze lekki stresik bo jedziemy do domu na letnich oponach w zamieci śnieżnej. Myślę sobie – jak na takie „przygotowania” to i tak powinienem być zadowolony.

Dziś już myślę, że do następnego Komandosa to muszę się zacząć przygotowywać tak pół roku wcześniej. Coś ze mną jest nie tak …

kpr. pchor. rez. Jan Komander

Ślimak Bytków

miejsce 194

czas 6.13

czwartek, 20 listopada 2008

Mecz Polska - Irlandia na Croke Park w Dublinie 19.11.2008

Najważniejsze, że atmosfera była super, padło dużo bramek i wygraliśmy 3-2, a na filmiku mały fragment tego jak kibicowaliśmy w polskim sektorze.

środa, 29 października 2008

O tym co się udało, a co nie – czyli o dublińskim maratonie

Może zacznę od tego, że po wszystkich przygotowaniach i po tygodniowym odpoczynku w 2 dni przed startem nie byłem pewny czy w ogóle wystartuje, a jeśli wystartuje, to czy dobiegnę do mety. Powodem do niepokoju (który na szczeście nie przerodził się w panikę) były kłopoty żołądkowe w sobotni wieczór. Jedno z dwóch, albo grypa żołądkowa, albo zwyczajne zatrucie pokarmowe spowodowało ostry ból brzucha i wymioty. W nocy nie mogłem spac, ale po butelce coli i tabletce Rennie rano byłem w miarę na chodzie. Stwierdziłem, że muszę przetestowac czy moje „bebechy” jednak się ustabilizowały, więc zrobiłem na rozgrzewkę kilka cwiczeń, w tym serię brzuszków. Okazało się, że jest w miarę ok. Zjadłem śniadanie, odczekałem jakiś czas i wyszedłem na 30 minutowe lekkie rozbieganie. Trochę się czułem zmęczony po nocnych przejściach, ale żołądek spisywał się nienagannie.
W parku, kończąc trucht spotkałem kolegów biegaczy, którzy wybierali się właśnie na bieg przełajowy w Wicklow. Rozmowa i życzenia powodzenia dodały mi otuchy. Stwierdziłem, że jednak pobiegnę. Wróciłem więc do domu z planem żeby resztę dnia przeznaczyc na regenerację organizmu i przygotowanie psychiczne do poniedziałkowych zmagań z maratonem. Dla regeneracji kupiłem kilka butelek izotoników, dużą pizzę i trochę bananów, a dla ducha odpaliłem na youtube stare odcinki Latającego Cyrku Monty Pythona...
W dniu startu nie liczyłem już na bicie życiówki, ale chciałem przebiec cały dystans najlepiej jak będę umiał.
Poranek był zimny, choc wiatr w porównaniu z poprzednimi dniami stracił na sile. Taksówka zawiozła mnie tuż pod strefę startową. Paru minut później byłem gotowy i wtopiłem się w różnokolorowy tłum. Czekając na bieg zauważyłem kolegę Eoina (czyt. Ołena), więc spędziliśmy trochę czasu na pogawędce. Potem wyrzuciłem wiechrznią warstwę (starą, rozdartą kurtkę, w której zepsuł mi się poprzedniego dnia zamek) i rozległ się wystrzał startera. Gdy ruszyliśmy okazało się, że z przodu ustawiło się wielu człapaków, którzy skutecznie blokowali szybszych biegaczy, jednak po paruset metrach „slalom” się skończył i można było obrac najdogodniejszą dla siebie trajektorię.
Przetoczyliśmy się przez zapełnione kibicami centrum miasta na północ, aby na około 3 mili skręcic na zachód w kierunku Phoenix Park. Tu można było troszkę odpocząc od wrzasków:) i ... udac się pod drzewko (niestety pęcherz nie wytrzymał porannego chłodu, a napoje wypite w początkowej fazie nie chciały się wchłonąc). Przypadek związany z postojem technicznym sprawił, że spotkałem kolegę Mirka, z którym 2 tygodnie wcześniej rywalizowałem na przełajach.
Po wstępnych deklaracjach planowanych wyników zdecydowałem się pobiec razem z nim. Po pierwsze w planie miał czas w okolicah 3:15, a po drugie jednak raźniej się biegnie jak jest do kogo gębę otworzyc i pogadac w ojczystym języku. Tak więc biegliśmy od Phoenix Parku razem, aż w pewnym momencie po połowie dystansu coś we mnie pękło i zacząłem przyspieszac, a Mirek został z tyłu. Czułem się jakbym zrzucił z siebie plecak i dostawał skrzydeł (nie piłem Red Bulla:)). Wszystko przez niesamowity aplauz.
Na piętnastej mili (ok. 24km) byłem „u siebie”. Mijałem drzewa Bushy Parku i świetnie znaną mi ulicę, którą biegam na treningi, chodzę na zakupy i jeżdżę do pracy. Od Terenure do Rathgar zagrzewali mnie do walki znajomi (częśc z nich biegła dzień wcześniej przełaje w Wicklow). Trudno bylo się nie uśmiechac słysząc aplauz wszystkich biegaczek i biegaczy (w większości szybszych ode mnie). 15sta i 16sta mila dała mi energię na resztę maratonu. Więc nawet nie wiem kiedy minąłem kolejne. Wiedziałem jednak, że nie mogę dac się do końca ponieśc emocjom, bo maraton błędów nie wybacza. Trzymałem się więc „na oko” pulsometru i słuchałem sygnałów organizmu. Jedyne co usłyszałem to: „bolą mnie nogi, ale jak nie dostanę skurczów będzie ok.” Nie było nic o żołądku, o który najbardziej się obawiałem przed startem.
Na 23 mili (ok.37km) skręciliśmy trochę pod wiatr i próbowałem kryc się za plecami innych biegaczy, ale po kilkuset metrach zauważyłem, że tylko wybija mnie to z rytmu. Z resztą co to są 3 mile... no tak to 5km więc może nie szarżowac...
Na 2 mile przed metą po długich kalkulacjach zacząłem jednak ostatni zryw. Wiedziałem że po wbiegnięciu w tłum popłynę na dopingu, dlatego chciałem jak najszybciej się tam znaleźc. Tak też się stało - przebiegając między szpalerami wokół Trinity College wycisnąłem z siebie wszystko co jeszcze mogłem. Ostatnia prosta okazała się jednak ciut dłuższa niż myślałem (zapomniałem o ostatnim odcinku 0.2mili (320m)), ale podobnie jak rok wcześniej dociągnąłem do linii mety nie zwalniając tempa i przekroczyłem ją po 3:12:16 godzinach. Nie było tej euforii co rok wcześniej, bo życiówki nie pobiłem, ale była wielka satysfakcja z mojego drugiego najlepszego wyniku na tym dystansie. Na więcej tego dnia nie miałem szans, a mogłem skończyc o wiele gorzej. Oprócz tego żadnej ściany, żadnych dolegliwości, żadnych kontuzji – tylko zwykły ból mięśni nóg do którego po wielu ukończonych maratonach jestem już przyzwyczajony i w jakiś dziwny sposób nawet go polubiłem:).

Zawody wygrali Andriy Naumov z Ukrainy (2:11:06) i Larissa Zouska z Rosji (2:29.55).
Więcej na stronie oganizatora czyli TU

czwartek, 23 października 2008

Pozostało czekanie... czyli końcówka przygotowań do maratonu dublińskiego

W ciągu ostatnich 2 tygodni trochę straciłem rachubę kilometrów (na szczeście wszystko notuję) i szczerze mówiąc straciłem duuuużo energii, która potrzebna mi będzie podczas maratonu.

Na szczęście ten tydzień odpoczywam i odstawiłem bieganie w kąt. Mam nadzieję, że pomoże mi to odzyskac siły i zapał do walki z własną życiówką. Chwila, czyżbym zaczynał już wymyślac wytłumaczenia swojej porażki?:) Nie, to chyba tylko lekkie zmęczenie...


Tydzień piąty- końca nie widac


Po niedzielnej szybkiej 'piątce' tydzień mijał na codziennym bieganiu. Poniedziałek- godzina OBW1, wtorek - godzina minutówek, środa – OBW1, czwartek – 5 razy 600m i 800m, piątek – OBW1 i w sobotę zrobiłem przerwę w bieganiu przed niedzielnymi zawodami.

To miał byc mocny akcent na koniec tygodnia - bieg przełajowy na 8km w Tymon Park. Już w roku poprzednim dał mi popalic, choc niby 'Co to jest 8km?'. Niby nic, jednak wygląda to troszkę gorzej jak masz się ścigac z samymi 'wyjadaczami' i walczyc o miejsce w ogonie.

Przed zawodami spotkałem Mirka, kolegę biegacza z którym czasem robimy luźne rozbiegania w parku, a który reprezentuje konkurencyjny klub... i zwykle mija linię mety przede mną. Pierwotny plan był taki, że będę biegł na pulsometr, jak tydzień wcześniej. Niestety spalił na panewce, bo w pośpiechu zapomniałem z domu wziąc pasa do mierzenia pulsu. W przebłysku geniuszu stwierdziłem, że będę się trzymał Mirka. No i przez pierwsze 2 z 4 pętli faktycznie się trzymałem, a potem tylko obserwowałem, jak zwiększa się dystans między nami. Sapałem, fuczałem, przebierałem nogami, pociłem się przeokropnie, a i tak czułem jakbym się prawie nie poruszał i jakbym miał ugrząśc w błocie na dobre. Oczywiście Mirek znowu mi dołożył, ale przynajmniej na ostatniej prostej zdobyłem się na ostry finisz, który wzbudził uznanie wśród znajomych z klubu. Gośc z którym się ścigałem w końcówce jednak nie dał za wygraną i na ostatnim łuku zabiegł mi drogę, tak że musiałem albo go przepuścic albo wylądowac na żywopłocie. Wybrałem opcję pierwszą, nie chcąc ryzykowac kontuzji. Z resztą następnego dnia miałem w planie 'trzydziestkę'.

Rezultat pomijam celowo:)


Długa noc i bieganie z olimpijczykami


W poniedziałek po pracy ubrałem się w miarę ciepło, natankowałem bidon wodą i wybiegłem do parku na długi trening. Biorąc pod uwagę fakt, że największa pętla w okolicach parku ma około 3,5km plan zakładał, że zrobię ją 9 razy (w tym 6 pętli OBW1 i 3 pętle OBW2). Nuda, a wręcz nuuuuuuuda, więc ubrałem też słuchawki na uszy, żeby monotonię jakoś zabic muzyką. Po dobiegnięciu do parku położyłem bidon na murku, żeby po trzeciej pętli zacząc z niego korzystac i wyruszyłem na ten nudny trening.

Wieczór okazał się całkiem przyjemny, po pierwszej godzinie treningu, na którymś-tam-z-kolei kółku minąłem znajomych biegaczy, ale z minuty na minutę ludzi było coraz mniej.

Każde kółko zaczynało się 200m w Bushy Park, po czym przecinało się 2 przecznice domków jednorodzinnych i łukiem skręcało obok pomnika św. Panienki nad rzekę Dodder. Potem jakieś 2 kilometry wzdłuż parku nad rzeką, a następnie znowu w lewo w stronę Terenure, obok przystanka autobusowego, na którym czasem ktoś czekał. Pod koniec pętli lekko pod górkę i przez kolejną dzielnicę domków z powrotem do parku.

Byłem na prawdę zadowolony z siebie, kiedy skończyłem cały trening i truchtałem z powrotem do domu.

Po 'trzydziestce' zrobiłem w tamtym tygodniu jeszcze 3 treningi, a zakończyłem ponownie biegiem przełajowym na 8km (5mil – 5 okrążeń).

Tym razem wiedziałem, że będzie jeszcze ciężej niż przed tygodniem. W Gerry Farnham 5miles tradycyjnie wzieli udział czołowi biegacze irlandzcy w tym również olimpijczycy. Oprócz tego w Phoenix Park, gdzie były rozgrywane zawody wiał silny wiatr z którym trzeba było walczyc przez wiekszośc dystansu. Nie zdziwiłem się zbytnio, gdy pod koniec trzeciej pętli zostałem zdublowany przez czołówkę, przecież nie powinienem się za bardzo przemęczac przed maratonem:).

Na ostatnich kilometrach ścigałem się z resztką weteranów (z których niektórzy i tak mnie wyprzedzili).

Najprzyjemniejszym fragmentem tego biegu (jak z resztą większości z nich) był wypas po zawodach czyli herbatka, kanapki, ciasteczka i rozmowy biegaczy o bieganiu.


...i w ten sposób przygotowania do maratonu zakończyłem. Teraz tylko pozostało go przebiec i zrobic zyciówkę (lub znaleźc wiarygodną wymówkę, gdyby jednak nie wyszło:))

środa, 15 października 2008

...takie kilka słów o Koszycach - relacja Darii z maratonu Koszyce

Koszyce to najstarszy maraton w Europie. W tym roku odbył się 85 raz. Zawsze chciałam go wystartować. Już na początku tego roku postanowiłam, że tam pojadę, miałam tam zrobić życiówkę. Wiedziałam, że trasa jest płaska, termin doskonały (sporo czasu na przygotowanie). Mimo, że nie wykorzystałam tego czasu i wcale się nie przygotowałam, jednak pojechałam na ten maraton. Zawsze chciałam go mieć w moim maratońskim życiorysie. Cały czas myślałam o tym na trasie i tylko to pozwoliło mi go ukończyć. Męczyłam się z dystansem od początku do końca (co najmniej jakby to był mój pierwszy, a nie 43 maraton) i ukończyłam go z najgorszym jak dotąd moim czasem. Zatem zrobiłam życiówkę, tyle, że odwrotną ;-).

Trasa mi się całkiem podobała. Jednak miałam pewne zastrzeżenia do organizacji – wszystko powoli, ludzie w biurze ciut niedoinformowani, czasem z wypełnianiem jakichś papierków (szczególnie w akademiku, w którym spaliśmy) powiało dawnymi czasami. Jedzenia na trasie było mało – dopiero na połóweczce się pojawiło (wcześniej tylko picie), a ja jednak żeby się przemieszczać, muszę się objadać.

Pogoda była strasznie wietrzna – przez prawie cały dystans wiatr wiał w oczy. Byłam potem wykończona. Za to po maratonie piwo lało się strumieniami, można było pić do woli. Nie mam w tym względzie zbyt wielkich możliwości i nie mogłam tego wykorzystać.

Koszyce są piękne.

Ja jednak lubię małe, kameralne imprezy, te na których jestem znana rozpoznawalna i mogę się poczuć jak gwiazda.
Tak jak było tydzień później u Otta na maratonie w Ostrawie. Tego maratonu co prawda nie przebiegłam (przejechałam się tylko zrobić sobie jakiś dłuższy trening), ale za to świetnie się bawiłam, spotkałam znajomych i przebywałam w miłej atmosferze. Pogoda w Ostrawie była dużo lepsza niż w Koszycach (właściwie była piękna). Trasa ładna – 7 kółek po parku – takie trasy lubię najbardziej (prawie jak nasz NIC). No, zrobiłam 3 i zeszłam z trasy, a i tak do dziś mam zakwasy, ale to może bardziej dlatego, że ostatnio chodzę do Parku Linowego z moimi uczniami i też się przeszłam po trasie ;-)

poniedziałek, 6 października 2008

Walka z leniem, walka z cieniem – cd. przygotowań do maratonu dublińskiego

Walka z leniem


Po ukończeniu półmaratonu dublińskiego zrobiłem sobie dzień przerwy w treningu i pojechałem ze znajomą na wycieczkę po klifach Howth. Przerwa przerwą, ale po takim spacerku jednak zakwas w łydkach dało się odczuc.

Pozostało mi więc w tygodniu 5 treningów z których tylko wtorkowe i czwartkowe bieganie z „grupą wsparcia” ze Sportsworld nie było poprzedzone godzinną walką wewnętrzną z ... leniem. Koniec końców ubierałem się w strój biegowy i późno w nocy zaczynałem trening. Chyba najtrudniej było mi zmotywowac się do treningu w niedziele. Po całym dniu jazdy na rowerze, po kibicowaniu w biegu przełajowym (odpuściłem ściganie, bo czułem się zmęczony poprzednimi zawodami) i wysłaniu w kosmos 100 piłeczek golfowych na driving range'u wyszedłem jednak na 19 kilometrową sesję biegową (Bieg z narastającą prędkością).

Kończąc całośc około 22:30 podręcznikowo trzema minutówkami, czułem wielką satysfakcję, że jednak wygrywam z samym sobą.


Walka z cieniem


W środę kilka prozaicznych okoliczności, chyba po pierwsze dłuższy dzień w pracy, a po drugie przymusowe pranie (kryzys czystych skarpet itp.) zmusiły mnie do pozostania w domu. Oprocz tego jakoś mi się nie uśmiechało wychodzic na deszcz i chłód, więc leń uśmiechał się do mnie szyderczo zza telewizora. Tak mi się to nie podobało, że postanowiłem pokazac mu kto tu jednak rządzi i zrezygnowałem z piątkowej przerwy na rzecz krótkiego, szybkiego treningu.

W sobotę sesja grupowa w Phoenix Parku i bieganie przełajów wydawały się dośc łatwe. Pewnie dlatego, że zamiast biegac z chłopami goniłem dwie urocze biegaczki:). Kolce przy tych 8km wgryzały się więc w trawę i błoto, jak królik w soczystą marchewkę (czy jakoś tak).

Tego samego dnia wieczorem Sportsworld obchodził hucznie swoje 25 urodziny. Spotkaliśmy się więc w jakieś 300 osób w Hotelu Hilton na uroczystej kolacji z tańcami, hulankami i swawolami. Wszyscy panowie wysmokingowani i wymuszkowani, panie wysukniowane, wydekoltowane, wyfruzurowane i wytapetowane. Ogólnie wszyscy piękni jak z obrazka... większośc nie mogła się nadziwic, jak inaczej wyglądają biegacze ubrani w coś innego niż koszulka i spodenki biegowe:).

Jedyne cwiczenia, które zapewniliśmy sobie tego wieczoru to podnoszenie ciężarów przy barze i przy stolikach oraz gimnastyka/ aerobik/ skoki na parkiecie tanecznym. Impreza skończyła się około 3:00 nad ranem i nie wiem co mi strzeliło do głowy, żeby nastepnego dnia rano wstac około 10:00, ubrac się w strój biegowy i wciąż nie do końca świeży, pobiec na lokalne zawody w mojej dzielnicy.

Na szczęście bieg miał miec tylko 5km i przebiegał po pętli na której robię swoje treningi maratońskie. Na drugie szczęście zdecydowałem się biec „na pulsometr”, a na trzecie szczęście nie miałem kłopotów żołądkowych. Trochę mi się w głowie kręciło jak gdzieś na trzecim kilometrze szedłem powyżej 185 uderzeń na minutę, ale ogólnie i tak nie najgorzej całośc znosiłem. Zdziwiłem się pozytywnie, gdy na metę dobiegłem z czasem 18:38 (nigdy nie biegłem biegu na 5km, więc ten wynik to życiówka).

Po biegu poszedłem do domu spac, a wieczorem miałem tylko czas żeby dobiegac około 10km przed pójściem na koncert czeskiego barda Jarka Nohavicy...

No a dzisiaj poniedziałek znowu późny wieczór, znowu jeszcze nie biegałem i znów leniu zaczyna się szczerzyc. Trzeba iśc na trening i zmyc mu ten uśmieszek z gęby.

...czyli znowu walka z leniem:) CDN.

środa, 24 września 2008

Baloniki, Zielone Oczko i agrafka – relacja Artura z półmaratonu 4ENERGY

4 edycja półmaratonu 4Energy już za nami i cieszy mnie fakt, że bieg, który od początku współtworzyliśmy ze Ślimakami, przyciąga coraz więcej sprzymierzeńców. Trasa tegorocznej edycji przebiegała podobnie jak w roku poprzednim przez centrum Katowic. Zawody odbyły się przy pogodzie typowo jesiennej, ale obecność deszczu, wiatru i temperatura poniżej 9 stopni nie przeszkodziła ogromnej rzeszy biegaczy w przybyciu na linię startu. W tym roku i ja postanowiłem sprawdzić jak wygląda ta impreza z perspektywy biegacza. W niedzielę rano bez większego pośpiechu ruszyliśmy z Ewą do Katowic. Krople deszczu na przedniej szybie samochodu dawały wyraz nadchodzącej jesieni. Pogoda nie nastrajała do optymizmu zważywszy na to, że dwa dni przed biegiem załapałem lekkie przeziębienie. Musiałem zweryfikować moje plany i zapomnieć o wyniku poniżej 1:30. Ale, że nigdy nie należy się poddawać ruszyłem na wynik 1:30 tempem nadawanym przez czerwone baloniki unoszące w powietrzu kukiełki pacemaker'ów ;-). Zaczęło się od podbiegu Al. Korfantego aby chwilę później ostro nawrócić i ruszyć jak lawina w dół alei w stronę ronda katowickiego. Z nadzieją na dobry wynik przebiegłem w mgnieniu oka przez rondo, plac Teatralny. Otuchy i sił dodawały niezapomnianym, nieziemskim dopingiem dzieciaki z Towarzystwa Przyjaciół Dzieci przy ul. Pocztowej. Po dobrym początku przyszedł czas stawić czoła pierwszemu podbiegowi na ul. Kościuszki. Mimo potu, dobrych chęci i postanowienia, że będę trzymał się czerwonych baloników ja "stałem" w miejscu a inni biegli. Po pokonaniu wzniesienia niewielki zbieg, który płynnie zaczynał kolejny podbieg. Po paruset metrach w okolicach Zielonego Oczka robiło się agrafkę. Po tym skręciliśmy w ul. Ceglaną i stamtąd już na odcinek trasy biegnący w dół ul. W. Stwosza, który po wymagającym podbiegu na ul. Kościuszki pozwalał na złapanie oddechu. Po długim zbiegu trzeba było wytężyć siły i ponownie zmierzyć z trasą pod górę Al. Korfantego wcześniej przebiegając przez pl. Teatralny i Rondo. Podobnie jak to było przy ul. Pocztowej i tutaj biegacze nie byli pozostawieni sami sobie. Doping zgotowali entuzjastyczni, krzyczący, skaczący, walący w bębny kibice. Kolorowy i głośny szpaler kończył się najprawdziwszą górniczą orkiestrą. Mimo podbiegu nogi same wyrywały się do góry. Pierwsze kółko zaliczone, i do końca pozostało jeszcze 14 km. Drugie kółko biegłem wyraźnie wolniej od poprzedniego co uzmysławiali mi kolejni wyprzedzający biegacze. W okolicach Zielonego Oczka dogoniła mnie Magda, z którą razem dobiegliśmy do końca drugiego okrążenia. Do pokonania została jeszcze jedna runda ulicami Katowic i można będzie się cieszyć z finiszu w Spodku. Postanowiłem jeszcze wykrzesać z siebie trochę sił i podkręciłem tempo. Trochę się zdziwiłem bo zaczęło mi się lepiej biec a wcześniejsze zmęczenie jakby odeszło. Systematycznie odzyskiwałem stracone wcześniej miejsca a podbieg na ul. Kościuszki mimo trzeciego razu (trening czyni mistrza ;-) już nie był taki straszny i pokonałem go bez większego wysiłku. Później już tylko zbieg ul. W. Stwosza, Rondo i finisz. Umieszczenie mety w Spodku, było genialnym posunięciem i pomysłodawca za to powinien dostać nagrodę Nobla, albo przynajmniej nagrodę Filipidesa ;-)
Link do strony organizatora TU

wtorek, 23 września 2008

Mały „wyryp” w dwa tygodnie, chilli częśc 1 przygotowań do maratonu dublińskiego

Krajowa połówka

Zaczęło się od Irish National Halfmarathon w Waterford, który skończylem w niecałe 93 minuty. Byłem bardzo niezadowolony, bo na mecie czułem się jakbym przebiegł conajmniej maraton. Trasa, która wydawała się byc jednym nie kończącym się podbiegiem wraz z towarzyszącym słońcem wyciągnęły ze mnie całą energię. Czułem się tak źle, że postanowiłem popracowac bardziej nad wytrzymałością i zwiększyłem częstotliwośc treningów z ok 3-4 do 6 tygodniowo. Dołożyłem poniedziałkowe i środowe wybiegania 45-60 minutowe z tętnem 150bpm. W końcu do maratonu dublińskiego miałem jakieś 7 tygodni. Zacząłem oczywiście od razu w poniedziałek, a przerwę zrobiłem zgodnie z planem w piątek. Plan okazał się możliwy do realizacji, choc zmęczenie materiału w pierwszym tygodniu było ogromne.

Sielankowe 10km

W sobotę wraz z klubem Sportsworld wybrałem się do malowniczej wioski rybackiej Kilmore Quay, żeby pościgac się na dystansie 10km. Pogoda dopisała po raz kolejny, lecz tym razem trasa była rewelacyjna. Biegło się wąskimi wiejskimi drogami (na których mieści się 1 samochód lub rower i koza) wbitych pomiędzy porośnięte krzewami kamienne murki, ogradzające zielone łąki i pola.
Murki przez większośc trasy dawały świetną ochronę przed słońcem i wiejącym od morza wiatrem. Liczne zakrętasy czyniły bieg mniej monotonnym. Oprócz tego kilku klubowiczów, którzy sami nie biegli, ostro kibicowało biegaczom. Efekt był łatwy do przewidzenia – wykręcenie dobrego czasu 38:38 (bodajże życiówka) i przede wszystkim powrót wiary w swoje możliwości. Wieczorem po zjedzeniu w pubie świeżych ryb z lokalnego połowu i wypiciu kilku kufelków poszliśmy na dyskotekę (taki irlandzki odpowiednik zabawy w remizie). Niestety zabawa skończyła się już około 2:00 (prawdopodobnie rybacy wypływali nad ranem w morze i potrzebowali trochę snu). Następnego dnia zepsuła się pogoda, potruchtałem więc tylko trochę wdłuż wydm, a po południu wracaliśmy do stolycy.
FOTKI

Półmaraton w parku feniksa

Następny tydzień przebiegałem bez większych modyfikacji treningu, w piątek zrobiłem sobie więc przerwę i ... poszedłem do pubu. Trochę miałem wyrzuty sumienia, że zamiast odpoczywac/ wysypiac się w dzień przed półmaratonem, siedzę w knajpie i piję Guinnessa, ale koleżance z pracy, która ma pożegnalną imprezę trudno odmówic. Wybrałem jednak opcję „krótką” tzn. po 2 browarach kulturalnie pożegnałem się z resztą grupy i pojechałem do domu.
O poranku jednak zmęczenie materiału dawało lekko o sobie znac. Półprzytomny wytruchtałem z domu, żeby załapac się na przejazd do Phoenix Park, gdzie częśc biegaczy Sportsworldu zbierała się na sobotnią sesję treningową.
Po odebraniu numeru startowego ustawiłem się na starcie... do toalety. Któż z biegaczy nie zna tego bólu? Do wystrzału startera 30min, dojście do linii startu zajmuje ok 10min, a ty nie przebrany stoisz w nie kończącej się kolejce:-) No, ale kto późno przychodzi, temu Pan Bóg Kubie (czy jakoś tak) z resztą nie trzeba było się poprzedniej nocy alkoholizowac.
W końcu udałem się na docelową linię startu, po drodze przebierając się i wrzucając torbę z rzeczami do namiotu/ przechowalni.
Gdy wystartowaliśmy słońce już mocno grzało, a pot perlił się na skroni (i w innych miejscach, o których nie wspomnę). Przez moje prawie spóźnienie i duży ścisk (ok 3500 osób) na starcie ustawiłem się troszkę za daleko i przez pierwsze kilometry próbowałem po zewnętrznej wymijac człapaków. Było to o tyle dobre, że nie przeszarżowałem na początku, co procentowało w końcówce.
W sumie trasa składała się z 3 pętli – 1 raz ok 5km i 2 razy 8km. Przy czym po pierwszej pętli trasa pokrywała się z trasą sierpniowego biegu na 10 mil. Biegło się dobrze, znając trasę.
Po pierwszym kółku przy drodze ustawili się biegacze z klubu, którzy skończyli swój trening przełajowy i wspierali duchowo uczestników. Górki dawały się we znaki (szczególnie ostatnia długa górka ciągnąca się przez jakieś 2km), a słońce pod koniec biegu było trudne do zniesienia. Wiadomo, że nie można miec wszystkiego, więc nie liczyłem na życiówkę w półmaratonie tydzień po najlepszym czasie na 10km. Chciałem tylko przełamac barierę 90 minut, co mi się udało - wbiegłem na metę dokładnie z czasem 89:59 (gdyby Ed nie zaczął na mnie krzyczec ok. 200 metrów przed metą, pewnie nie urwałbym tych paru sekund).
Byłem zmęczony, ale nie aż tak, jak na półmaratonie 2 tygodnie wcześniej.
Po tym jak już wszyscy znajomi skończyli i trochę ochłoneliśmy po gonitwie, poszliśmy na herbatę i ciasteczka, które są tradycyjnym elementem po większości tutejszych biegów.
FOTKI

CDN.

poniedziałek, 22 września 2008

Półmaraton 4ENERGY 2008

Wielkie gratulacje dla biegaczek i biegaczy którzy ukończyli półmaraton 4ENERGY w Katowicach.

51 JAGIEŁA ADAM 01:22:11
232 KOMANDER JAN 01:36:06
233 KUBICA ARTUR 01:36:10
235 WÓJTOWICZ MARCIN 01:36:11
299 JANOWSKA MAGDALENA 01:39:01
802 MULTAN TADEUSZ 01:57:32
1015 LAMPA EWA 02:11:27

Adam, Janek, Artur, Marcin i Magda wywalczyli dla Ślimaka 11 miejsce w klasyfikacji drużynowej. Tak trzymac!

Całośc wyników TU

piątek, 19 września 2008

Maraton Wrocławski okiem Darii - mikrorelacja

Kolejny start za mną - to chyba mój 42 maraton (nie pamiętam, trochę już tracę rachubę). Na początku roku zakładałam, że to będzie start po życiówkę :-). Jednak Wrocław to super warunki - trasa płaska, picie praktycznie co 2,5 km, jedzonko (banany) co 5 km, nic tylko bić rekordy. Tylko żeby robić życiówki trzeba coś trenować. Jak zwykle wakacyjne upały mnie zniszczyły i nie biegałam prawie wcale. Stojąc na linii startu byłam pewna, że nie ukończę tego maratonu, a tu proszę - przebiegłam. Jednak wydolności się tak szybko nie traci, to jest bardzo fajne. Ale teraz już zamierzam się trochę rozsądniej wziąć za bieganie. Przede mną 100 km w Kaliszu!
We Wrocławiu trasa mi się dosyć podobała - jedna pętla! nic się nie powtarzało. Chociaż może mogło być trochę więcej takich parkowych elementów. Po ukończeniu maratonu czekałam na wylosowanie samochodu, ale tym razem znowu mi się nie udało. Może następnym - w sumie to i tak na razie nie mam nawet prawa jazdy :-)

niedziela, 17 sierpnia 2008

Beginner's luck czyli fuks żółtodzioba (o Gdańsku i Mili)

"Beginner's luck"


To o czym tu napiszę zdarza się na tyle rzadko, że nie powinno zachęcic nikogo do uprawiania hazardu, a na mnie podziałało w ten sposób, że znów zacząłem zadawac sobie pytania czy istnienieje przeznaczenie, na ile kieruje nami ślepy los i czy jednak większa częśc doświadczeń życiowych jest wynikiem świadomego lub nieświadomego wyboru. A że po tym co miało miejsce pewnien Irlandczyk powiedział mi, że pewnie będę tą historię opowiadał kiedyś moim wnukom, to zanim się dorobię wnuków podzielę się nią z Wami:)


Zacznę więc od tego, że w ten piątek wybrałem się ze znajomymi z pracy na wyścigi chartów, ponieważ jedna z koleżanek, która wkrótce wraca do Hiszpanii chciała przed wyjazdem zobaczyc taką imprezę.

Biorąc pod uwagę fakt, że podobnie jak ona nigdy takich wyścigów na żywo nie widziałem, postanowiłem umówic się z resztą grupy na torze Harolds Cross, który de facto codziennie mijam jadąc na rowerze do i z pracy.

Po wejściu przy zakupie biletu dostałem książeczkę z rozpisanymi biegami tego wieczoru. Mówiąc szczerze na pierwszy rzut oka była to dla mnie czarna magia.

Grupę znajomych odszukałem przed 4-tym wyścigiem i zapytałem co ja mam z tą książeczką zrobic, bo czułem się trochę zagubiony w tych nazwach i cyferkach. Koleżanka pokazała mi gdzie są kasy w których obstawia się gonitwy i powiedziała, że ona stawia Reverse Forcast tzn. wybiera dwa psy które skończą na miejscach 1 i 2 w jakiejkolwiek kolejności (wszystkie rodzaje obstawień były oczywiście na pierwszej stronie książeczki).

Poszedłem więc do kasy postawiłem 3euro Reverse Forcast na psy o imionach Danzig nr.3 (wiadomo - Polski Gdańsk) i Delmonte Mile nr.2 (skojarzył mi się z tym, że nastepnego dnia miałem biec zawody na 10mil). Zdziwiłem się, że jak stawiam 3 euro to muszę zapłacic 6, ale żeby nie wyjśc na żółtodzioba i sknerę zapłaciłem i poszedłem na trybunę żeby zobaczyc jak tracę moje 6euro.

Po sygnale zakończyło się obstawianie. Chwilę później puszczony został „sztuczny zając”, a po otwarciu boksów psy rzuciły się do gonitwy. Były tak szybkie i zwinne, że dobrze było oglądac je w pełnym sprincie. Od początku jeden z moich psów Danzig wyszedł na prowadzenie, potem zaczął go gonic Delmonte Mile i w takiej kolejności dobiegły na metę. Dystans 480 metrów (525 yardów) zwycięzcy zajął 29,40 sekund. Byłem w wielkim szoku gdy „moje” psy dobiegły jako 2 pierwsze, a jak dowiedziałem się że za 1 euro na Delmonte Mile dostane 50 i mnie i wszystkim znajomym opadły szczęki:) Miałem 150 euro po obstawieniu w sposób jak najbardziej przypadkowy, pierwszy raz na wyścigach, pierwszy raz obstawiając, nie wiedząc nawet gdzie i w jaki sposób się to robi! Po prostu szczeście, czy jednak wybór?:)

Po tej wygranej wygrałem jeszcze jedynie w biegu 10-tym który zwrócił mi koszt poprzednich 5 przegranych i w dobrym humorze po miło spędzonym wieczorze, wykończony kibicowaniem z bilansem 150 euro na plusie poszedłem do domu. Pewnie jeszcze kiedyś tam wrócę z grupą, bo jednak najlepsza zabawa jest wtedy, gdy zawsze ktoś ze znajomych wygrywa.

Następnego dnia sam miałem biegac zawody na 10 mil (16,09km), ale to zupełnie inna historia...


Link dla hazardzistów: TU :)

sobota, 19 lipca 2008

Zgubic się w Picos de Europa...

...na pewno nie jest trudne, ale jak mamy trochę czasu, dużo siły i dobrą pogodę w końcu znajdziemy jakieś miejsce na nocleg (jak mamy jeszcze namiot to już w ogóle nie ma się czym martwic). Oprócz tego gubienie się = przygoda, a jak wiemy, przygody to to co tygrysy (ślimaki?) lubią najbardziej.

W Picos spędziłem 3 dni i w tym czasie zgubiłem się przynajmniej raz dziennie.


Dlaczego?

  1. Pierwszego dnia z powodu złej pogody. Zaczęło padac i wydawało mi się że doszedłem do schronu, który widnieje na mapie. Jakież było moje zdziwienie, gdy następnego dnia rano znalazłem schron z mapy w zupełnie innym miejscu. To narzuca punkt następny.

  2. Dośc słaba mapa 1:40000, na której niektórych ścieżek nie było, a innych które były na mapie nie było w rzeczywistości.

  3. Brak kompasu. Hmm, byłem pewnien, że go spakowałem, jednak po przetrząśnięciu plecaka okazało się, że nie ma (leży sobie wygodnie w domu w szufladzie...)

  4. GPS- nie wziąłem go umyślnie- za duży, za ciężki, a z resztą po co mi GPS w górach (dochodzących do wys. 2600 metrów npm!?)

  5. Zbyt krótkie planowanie trasy marszu i wybieranie szlaku na „czuja” spowodowało nadłożenie drogi o około 2,5 godziny.

Z rozmów z innymi turystami chodzącymi po Picos okazało się, że mój przypadek nie był odosobniony, choc inni mieli mapy 1:25000 i kompas.

Jak wiadomo Hiszpanie to naród kochający przygodę i mocne wrażenia, może dlatego oznaczenia szlaków w niektórych miejscach były symboliczne, a w innych całkiem znikały.

Z drugiej strony dzięki temu w te pare dni zobaczyłem dużo ładnych widoków i wycisnąłem z siebie trochę potu, a gubienie się w takich okolicznościach przyrody było bardzo przyjemne. Gorąco polecam!

Zdjęcia TU

środa, 16 lipca 2008

San Fermin – bieganie z bykami

Święto San Fermin w Pamplonie to całotygodniowa trwająca dzień i noc balanga, więc z pewnością długo możnaby się rozpisywac, ale spróbuję skupic się tu na samym biegu czyli Encierro.

Trasa o długości 850m prowadzi od zagrody z bykami pod górkę, a potem wąskimi, śliskimi uliczkami pełnymi pozostałości całonocnej imprezy, aż do areny byków (Plaza de Toros).

Byki które będą biegły za tobą budzą respekt. Są to zwierzęta specjalnie hodowane do walk- ważące 500-700kg, przy tym szybkie i zwinne.

Start „biegaczy” rozpoczyna się codziennie o 8:00 rano od tego że tłum śpiewa trzy razy pod figurką świętego Fermina, patrona regionu Navarra - "A San Fermín pedimos, por ser nuestro patrón, nos guíe en el encierro dándonos su bendición" "Prosimy Świętego Fermina, jako naszego patrona, żeby przeprowadził nas przez encierro i dał nam swoje bogosławieństwo".

Chwilę później wybuch petardy sygnalizuje, że byki zostały wypuszczone z zagrody.

Fakt, że ludzie zaczynają biec wcześniej ma znaczenie o tyle, że bydło biegnące za nimi natrafia na ruchomą masę, a nie stojący w miejscu tłum- daje to więc biegaczom pewne szanse na ucieczkę. Jedyna droga ucieczki to sprint do przodu, bo uliczki dochodzące zastawione są drewnianymi palisadami. Próba przedostania się przez nie prawdopodobnie skończy się fiaskiem, bo służby porządkowe pilnują, żeby biegnący zostali do końca na trasie (zachciało ci się baranie biegac z bykami to biegaj!).


Cały bieg, w którym brałem udział trwał około 4-5 minut, ale dopiero jak usiadłem się na widowni otaczającej arenę poczułem ulgę.

Na arenie została jednak spora grupa osób, którym sam bieg nie wystarczył. Wypuszczane były do nich pojedynczo byki z którymi mogli spróbowac swój refleks. Tymi, którym go zabrakło byk od czasu do czasu zamiatał arenę, a widownia skandowała „Toro! Toro!..” przyznając zwierzęciu zwycięstwo. Wieczorem te same byki miały zmierzyc się na śmierc i życie z profesjonalnym matadorem.

Podsumowując - zaliczyłem bieg i myślę, że dla mnie ten jeden raz wystarczy. Za duży stres, zbyt wiele czynników losowych na które nie ma się wpływu. Oprócz tego wypadki kończące się hospitalizacją zdarzają się tam codziennie.

Jednak dla zainteresowanych bieganiem w Pamplonie podaje TU link.

Zdjęcie powyższe: Manuel Jorge Pérez (sanfermin.com)+ moje zdjęcia z imprezy TU


wtorek, 15 lipca 2008

Trangoska – Donovaly- relacja Artura

Non Stop Beh Hrebenom Nizkych Tatier 49 km – nazwa biegu równie długa jak jego trasa. Zaczyna się niepozornie o 7.30 odprawą na parkingu w Banskiej Bystrzycy. Stamtąd po weryfikacji zapaleńcy głodni nowych wyzwań są przewożeni na parking na Trangoskę (1120 m). Punkt 10 rano starter dał znak do rozpoczęcia biegu. Na rozgrzewkę mieliśmy do pokonania różnicę poziomów około 600 m. Razem z Leszkiem szliśmy pod górę w łeb w łeb. Po przejściu ścieżki w lesie pozostał trawers, który prowadził już do Chaty gen. M.R. Stefanika (1728 m. Npm.) głównego założyciela republiki Czechosłowackiej. Przy chacie był umiejscowiony pierwszy z punktów odżywczych; można było się posilić czekoladą, batonikami, uzupełnić zapasy wody. Po szybkim uzupełnieniu zapasów skręciliśmy na północny-zachód na dla nas właściwy czerwony szlak, który miał nas poprowadzić do mety. Trasa biegu złagodniała i prowadziła po stosunkowo płaskim terenie, ale było to tylko złudne wrażenie. Trasa dalej ciągła się do góry aż pod najwyższy szczyt Niskich Tatr Dumbier do Krupowej Holi (1927 m). Jeśli weszło się na górę trzeba i z niej zejść i tak było w tym przypadku. Chwila wytchnienia i można było zbiegać przez Demanovskie Siodło aby znów zaliczyć podbieg po równo ułożonych głazach pod Chopok do Kamiennej Chaty (2000 m). Tam nie wierzyłem własnym oczom na punkcie żywnościowym stała butelka śliwowicy. Zdrowy rozsądek Leszka i mój nie pozwolił na degustację tego zbawiennego trunku. Jeszcze nie teraz. To dopiero początek biegu, mieliśmy dopiero 10 km za sobą.
„Walka” miała się dopiero rozpocząć. Trasa zdecydowanie złagodniała i głównie miała charakter spadkowy z kilkoma mniej lub bardziej wymagającymi podbiegami. Była duża szansa na odrobienie strat a trzeba było się spieszyć, bo w przeciwieństwie do poprzednich lat wprowadzono limit czasowy, co osobiście uważam za zamykanie „drzwi” przed wolniejszymi biegaczami.


Od miejsca rozłączenia się z Leszkiem starałem się biec jak najwięcej nawet pod mniejsze podbiegi. Bardzo mnie do tego mobilizował pewien Słowak, który podążał moim śladem. Wspólnie wyprzedzaliśmy kolejnych biegaczy. Mniej więcej na 25 nasze drogi się rozeszły. Postanowiłem sobie spokojnie podjeść (nie jestem wyznawcom żeli ani żadnych PowerStarów – źle na mnie dzialaja podczas wysiłku) chlebkiem i kabanosikami. Tam tez odetchnąłem na polance wytrząsając kamienie z butów i skarpet. Po krótkim odpoczynku dalej do przodu, już widać Wielką (1753 m) i Małą (1715 m) Chochulę kolejne jeden z ostatnich dłuższych podejść. Po drodze udało mi się dogonić Słowaka, z którym dalej biegliśmy na Chochulę z małą przygodą. Podczas małego zbiegu zaliczyłem „lotkę”. Na szczęście przekoziołkowałem na miękkim podłożu, a upadek zamortyzowały plastikowe butelki w plecaku. We dwójkę w dość dobrym tempie „wdrapaliśmy” się na Wielką Chochulę, gdzie był umiejscowiony przedostatni punkt żywnościowy. Niestety, nie można było do woli posilić wodą – a tego brakowało w tym momencie najbardziej. Wykorzystując, że inni biegacze odpoczywali i mając w pamięci długi 2 kilometrowy zbieg z Małej Chochuli popędziłem co sił do przodu, aby nie przeciskać się z innymi między kosodrzewinami.
Zbiegało się najpierw wśród kosodrzewiny po kamieniach, gdzie trzeba było bardzo uważać, później kosodrzewina przeszła w las i leśną szeroką ścieżką można było już popędzić w dół. W Hladelskim Sedle po wybiegnięciu z lasu był umiejscowiony ostatni punkt żywieniowy z limitem czasu 6 godzin. Dla tych, którzy tutaj dobiegną po tym czasie zapraszano do czerwonego Land Rovera, który odwoził zawodników do Donovalów. No na szczęście mnie to ominęło. Po ochłonięciu czekał bardzo ciężkie podejście na Kozi Chrbat tym bardziej ciężkie, że już prawie 40 km. Na Kozim Chrbat doścignął mnie „nasz” znajomy Słowak, który pozostawił mnie 200 m za sobą. Nie mogłem teraz tego tak odpuścić. Kolejna mobilizacja organizmu i do przodu. Na szczęście w siodełku mogłem uzupełnić butelki wodą, którą się polewałem. Słowak był wciąż przede mną, a trasa wcale nie była prosta. Po Kozim Chrbacie do przebycia była jeszcze rozległa polana a później jeszcze las, który krył małą niespodziankę w postaci jeszcze jednego wyczerpującego podbiegu ale za to ostatniego. Tam udało mi się dogonić mojego „towarzysza”. Po tym było tylko w dół między drzewami po leśnej ścieżce, drodze szurtowej, drodze asfaltowej. W końcu wybiegliśmy z lasu i zaczęły się pierwsze zabudowania do mety zostało nie co więcej niż 2 km. Już uśmiechnięci i szczęśliwi biegliśmy wspólnie do mety, którą osiągnęliśmy po 6h 22min. W pierwszej chwili nie mogłem dojść do siebie, ale po jakimś czasie było już lepiej. Leszek do mety dobiegł po 7h 08 min. Obydwoje poprawiliśmy swoje ostatnie czasy. Niestety „nasza” Daria tym razem (ma już ukończone 2 edycje tego biegu) nie dobiegła do mety (limit czasowy pozbawił ją tej szansy).

Podsumowanie
Ilość podbiegów 2187 m
Ilość zbiegów 2327 m

niedziela, 22 czerwca 2008

Trangoska-Donovaly 49km

Właśnie dostałem informację od naszych zawodników, którzy 21.06.08 wzięli udział w kolejnym maratonie górskim po grani Niskich Tatr.
Artur Kubica pokonał trasę w czasie 6:20 godzin, a Leszek Naziemiec przybył na metę po 7:09 godzinach. Daria Naziemcowa niestety nie ukończyła zawodów.
Gratulujemy i czekamy na dłuższą relację z zawodów.

poniedziałek, 9 czerwca 2008

III Ogólnopolski Nocny Bieg Godzinny - wyniki

Klasyfikacja generalna (miedzyczasy)

I+II grupa

SIEMIANOWICE SLASKIE, 6 czerwca 2008


Miej. Numer Nazwisko i imie Data Kat. Kraj-M/Kat. Klub-Miasto 4000m 8000m 10000m 12000m reczny dystans Okrazenia

1 1 42 CEMBRZYNSKI Stanisław 1962 M-1 KB MCKiS Jaworzno 00:13:56 00:28:30 00:35:54 00:43:30 51m 16451m 41

2 2 3 JAGIEŁA Adam 1973 M-1 Slimak Bytków 00:14:17 00:29:12 00:36:47 00:44:23 188m 16188m 40

3 3 58 BALAZS Roman 1945 M-1 BALAZS EXTREME-TEAM 00:14:44 00:29:36 00:37:00 00:44:41 184m 16184m 40

4 4 38 WALA Petr 1971 M-1 MC WALLO Havifov 00:14:41 00:29:34 00:37:03 00:44:33 153m 16153m 40

5 5 104 POŁEC Mirosław 1968 M-1 TKKF "Jastrzab" Ruda Slaska 00:14:43 00:29:55 00:37:33 00:45:15 290m 15890m 39

6 6 95 MORANSKI Marian 1975 M-1 Zabrze 00:14:56 00:30:13 00:37:53 00:45:42 163m 15763m 39

7 7 89 WOJNOWSKI Jan 1955 M-1 AKB SUPERMARATON 100 00:15:06 00:30:12 00:37:51 00:45:40 134m 15734m 39

8 8 19 FIJAŁKOWSKI Zbigniew 1962 M-1 JASTRZAB Ruda Slaska 00:14:43 00:30:14 00:37:59 00:45:49 68m 15668m 39

9 9 81 ODRÓBKA Stanisław 1979 M-1 NONSTOP ADVENTURE ZHP Siemia 00:14:51 00:30:36 00:38:31 00:46:39 185m 15385m 38

10 10 63 SAMBAK Tadeusz 1980 M-1 Zadyszka Oswiecim 00:15:48 00:31:43 00:39:45 00:47:32 102m 15302m 38

11 11 83 LINDER Rafał 1983 M-1 ZBD ENERGETYK Rybnik 00:15:42 00:32:13 00:40:38 00:48:48 270m 15070m 37

12 12 26 PUCHAŁA Michał 1982 M-1 FOREVER Zabrze 00:15:16 00:30:45 00:38:54 00:47:05 266m 15066m 37

13 13 101 KUBICA Artur 1976 M-1 Slimak Bytków 00:15:07 00:31:36 00:39:47 00:47:55 207m 15007m 37

14 14 103 GARBACZ Zbigniew 1961 M-1 KSR TKKF Jastrzab Ruda Slaska 00:15:09 00:31:14 00:39:26 00:47:42 156m 14956m 37

15 15 22 SZWED Krzysztof 1965 M-1 WKB Meta Lubliniec 00:16:11 00:32:38 00:40:48 00:48:49 72m 14872m 37

16 16 72 JACHYMCZYK Norbert 1978 M-1 KB MCKiS Jaworzno 00:15:42 00:32:13 00:40:38 00:48:49 59m 14859m 37

17 17 23 SZAFARCZYK Janusz 1969 M-1 WKB Meta Lubliniec 00:16:11 00:32:35 00:40:44 00:48:56 356m 14756m 36

18 18 57 SZOR Krzysztof 1972 M-1 KRS TKKF "Jastrzab" Ruda Slaska 00:16:18 00:33:00 00:41:19 00:49:43 109m 14509m 36

19 19 87 KOKOSZEK Robert 1972 M-1 SBD ENERGETYK Rybnik 00:16:17 00:32:46 00:41:12 00:49:35 74m 14474m 36

20 20 52 MACIEJEWSKI Henryk 1961 M-1 Mysłowice 00:16:22 00:33:09 00:41:37 00:50:00 398m 14398m 35

21 21 75 GEBSKI Grzegorz 1966 M-1 KB MCKiS Jaworzno 00:16:59 00:33:42 00:42:05 00:50:34 281m 14281m 35

22 22 54 OLSZEWSKI Marek 1986 M-1 UKS Kochłowiczanka Ruda Sl. 00:15:14 00:31:36 00:40:03 00:48:40 265m 14265m 35

23 23 50 PYTEL Janusz 1958 M-1 AS Sosnowiec 00:17:36 00:34:42 00:42:55 00:51:13 101m 14101m 35

24 24 49 TURZA Bogusław 1972 M-1 AS Sosnowiec 00:17:36 00:34:41 00:42:52 00:51:11 101m 14101m 35

25 25 76 CHMIELEWSKI Robert 1970 M-1 KB MCKiS Jaworzno 00:17:01 00:34:23 00:43:06 00:51:32 83m 14083m 35

26 26 60 WÓJTOWICZ Marcin 1977 M-1 Slimak Bytków 00:14:29 00:31:49 00:40:36 00:49:33 9m 14009m 35

27 1 30 BALBUS Anna 1980 K-1 MaratonyPolskie.pl TEAM 00:17:30 00:35:33 00:44:40 00:53:47 241m 13841m 34

28 27 110 WILK Tadeusz 1952 M-1 TKKF SATURN Czeladz 00:16:52 00:34:00 00:42:44 00:51:47 236m 13836m 34

29 28 109 KORDZINSKI Kazimierz 1958 M-1 WKB Meta Lubliniec 00:17:14 00:34:58 00:43:54 00:52:50 86m 13686m 34

30 29 99 CIUPEK Robert 1969 M-1 KB MCKiS Jaworzno 00:15:18 00:32:55 00:42:04 00:51:08 21m 13621m 34

31 2 93 WRONSKA Beata 1980 K-1 Jasło 00:17:15 00:34:55 00:43:53 00:52:57 394m 13594m 33

32 30 18 MUSIAŁ Bartłomiej 1983 M-1 Siemianowice Sl. 00:17:18 00:35:12 00:44:16 00:53:23 391m 13591m 33

33 31 74 KOPEC Artur 1970 M-1 KB MCKiS Jaworzno 00:17:17 00:35:33 00:44:32 00:53:38 317m 13517m 33

34 3 21 GOŁEK Diana 1983 K-1 WKB Meta Lubliniec 00:17:09 00:35:14 00:44:22 00:53:36 301m 13501m 33

35 32 43 RYLSKI Tomasz 1978 M-1 Siemianowice Sl. 00:18:00 00:36:33 00:44:58 00:53:34 265m 13465m 33

36 4 67 SZUDY Katarzyna 1982 K-1 TKKF "Jastrzab" Ruda Slaska 00:17:18 00:35:38 00:44:53 00:54:08 138m 13338m 33

37 33 88 FIJAK Jerzy 1956 M-1 Bielsko - Biała 00:17:14 00:35:21 00:44:37 00:54:05 136m 13336m 33

38 34 91 KOLONKO Mirosław 1980 M-1 MARATHON Club Chorzów 00:17:13 00:35:58 00:45:29 00:55:03 322m 13122m 32

39 35 59 OSADNIK Michał 1974 M-1 NIKE TEAM Siemianowice Sl. 00:17:59 00:37:05 00:46:40 00:55:32 300m 13100m 32

40 36 17 SITARZ Łukasz 1978 M-1 Tarnowskie Góry 00:18:17 00:37:02 00:46:15 00:55:25 287m 13087m 32

41 37 5 SZURA Henryk 1956 M-1 SOSNOWIEC 00:18:01 00:36:57 00:46:23 00:55:48 126m 12926m 32

42 38 20 MARKOWSKI Zbigniew 1970 M-1 WKB Meta Lubliniec 00:18:00 00:36:57 00:46:35 00:56:28 6m 12806m 32

43 39 31 BALBUS Michał 1952 M-1 Biegajznami.pl 00:17:59 00:37:14 00:47:10 00:56:51 321m 12721m 31

44 40 39 WITWICKI Bohdan 1965 M-1 Siemianowice Sl. 00:18:21 00:37:35 00:47:17 00:56:56 309m 12709m 31

45 41 8 SOLECKI Tomasz 1979 M-1 WoPR Bierun 00:18:55 00:38:26 00:48:06 00:57:07 282m 12682m 31

46 42 79 MATURA Paweł 1973 M-1 Bytom 00:18:47 00:37:45 00:47:15 00:57:02 249m 12649m 31

47 43 16 PAJAK Adam 1987 M-1 Siemianowice Sl. 00:18:24 00:37:41 00:47:29 00:57:19 213m 12613m 31

48 44 44 BERESZKO Waldemar 1952 M-1 TKKF Czeladz 00:18:39 00:38:01 00:47:43 00:57:24 198m 12598m 31

49 45 82 WNUK Grzegorz 1968 M-1 ENERGETYK Rybnik 00:19:49 00:38:55 00:48:18 00:57:34 175m 12575m 31

50 46 55 ULBRICH Mariusz 1962 M-1 Siemianowice Sl. 00:18:25 00:37:51 00:47:45 00:57:41 160m 12560m 31

51 47 34 KONTOWICZ Rafał 1974 M-1 Mysłowice 00:19:38 00:39:07 00:48:33 00:57:45 152m 12552m 31

52 48 71 SZANDAR Wojciech 1977 M-1 Katowice 00:19:38 00:38:54 00:48:19 00:57:43 73m 12473m 31

53 49 25 GUJA Przemysław 1983 M-1 KB MCKiS Jaworzno 00:18:29 00:37:43 00:47:53 00:57:55 66m 12466m 31

54 50 48 STANKIEWICZ Krzysztof 1964 M-1 Katowice 00:19:23 00:38:45 00:48:27 00:57:56 60m 12460m 31

55 5 85 CHRÓSNIK Blanka 1979 K-1 SBD ENERGETYK Rybnik 00:16:53 00:36:13 00:46:06 00:56:07 12m 12412m 31

56 51 86 KELLER Srkadiusz 1970 M-1 SBD ENERGETYK Rybnik 00:16:53 00:36:13 00:46:06 00:56:07 12m 12412m 31

57 6 98 CIUPEK Daria 1973 K-1 KB MCKiS Jaworzno 00:17:50 00:37:08 00:46:45 00:56:16 1m 12401m 31

58 52 61 MIERZWA Jarosław 1970 M-1 Siemianowice Sl. 00:18:36 00:38:44 00:48:43 00:58:43 286m 12286m 30

59 53 46 RECLIK Jarosław 1970 M-1 Katowice 00:18:53 00:38:46 00:48:41 00:58:47 274m 12274m 30

60 54 100 KOMANDER Jan 1961 M-1 Siemianowice Sl. 00:17:57 00:39:13 00:50:11 00:59:06 246m 12246m 30

61 55 15 DEDEK Beskydsky 1945 M-1 Orlova 00:18:55 00:38:57 00:49:04 00:59:03 237m 12237m 30

62 56 24 OSTROWSKI Kuba 1988 M-1 Siemianowice Sl. 00:19:02 00:38:47 00:48:53 00:59:06 226m 12226m 30

63 57 90 CZAJECKI Marceli 1951 M-1 SATURN Czeladz 00:19:53 00:39:59 00:49:59 00:59:43 72m 12072m 30

64 58 77 BASIAGA Krzysztof 1965 M-1 Piekary Sl. 00:20:17 00:40:33 00:50:27 00:59:46 61m 12061m 30

65 59 47 CICHOS Edward 1958 M-1 Siemianowice Sl. 00:19:14 00:39:46 00:50:07 00:59:49 31m 12031m 30

66 7 11 WAGNEROVA Lenka 1972 K-1 Ostrawa 00:20:08 00:40:24 00:50:36 254m 11854m 29

67 60 73 DYLAG Marek 1961 M-1 KB MCKiS Jaworzno 00:18:49 00:40:00 00:50:41 219m 11819m 29

68 61 94 STYPUŁA Grzegorz 1973 M-1 Swietochłowice 00:20:23 00:40:50 00:51:07 198m 11798m 29

69 62 107 KSIEZYK Piotr 1956 M-1 KB Józefinki 00:19:58 00:40:30 00:51:04 141m 11741m 29

70 63 106 PEDOLSKI Franciszek 1942 M-1 KB Józefinki 00:21:05 00:41:29 00:51:29 132m 11732m 29

71 64 7 PILARCZYK Łukasz 1984 M-1 Katowice 00:18:38 00:40:11 00:50:57 70m 11670m 29

72 8 105 LESKIEWICZ Zofia 1952 K-1 Bielsko - Biała 00:20:21 00:41:12 00:51:46 394m 11594m 28

73 9 35 SZTULPA Bogumiła 1970 K-1 ENERGETYK Rybnik 00:20:24 00:41:16 00:52:02 369m 11569m 28

74 65 102 KUREK Edward 1939 M-1 Katowice 00:20:43 00:41:58 00:52:40 246m 11446m 28

75 10 10 GRABINSKA Aleksandra 1988 K-1 Chorzów 00:21:28 00:42:57 00:53:23 203m 11403m 28

76 66 9 SZPAK Sebastian 1985 M-1 doliniarze.com Tychy 00:21:28 00:42:57 00:53:23 203m 11403m 28

77 67 65 WYPART Jakub 1974 M-1 AhEAD Czestochowa 00:21:37 00:43:20 00:54:05 154m 11354m 28

78 68 40 HANAK Marcin 1980 M-1 Siemianowice Sl. 00:22:13 00:43:19 00:54:02 25m 11225m 28

79 11 78 MALINOWSKA Iwona 1976 K-1 Bytom 00:20:12 00:42:25 00:53:56 375m 11175m 27

80 69 29 JABŁONSKI Adam 1978 M-1 Bytom 00:22:12 00:44:34 00:54:53 321m 11121m 27

81 12 96 ZASTAWNY Barbara 1982 K-1 KB Politechnika Slaska 00:21:26 00:43:35 00:54:29 247m 11047m 27

82 13 70 NIESLER Maria 1962 K-1 Bytom 00:20:57 00:43:08 00:54:24 229m 11029m 27

83 70 53 KRÓL Grzegorz 1986 M-1 Zabrze 00:21:49 00:44:36 00:55:44 72m 10872m 27

84 14 2 SKOWRON Aneta 1973 K-1 SOSNOWIEC 00:21:55 00:44:13 00:55:37 40m 10840m 27

85 71 1 SKOWRON Andrzej 1972 M-1 SOSNOWIEC 00:21:55 00:44:13 00:55:37 40m 10840m 27

86 72 36 KIERUZAŁ Adam 1984 M-1 Siemianowice Sl. 00:20:50 00:43:59 00:55:27 31m 10831m 27

87 15 56 SZOR Joanna 1977 K-1 Biegajznami.pl 00:20:08 00:42:46 00:53:52 1m 10801m 27

88 73 62 SCIBISZ Bogdan 1943 M-1 TKKF MOSiR Czeladz 00:21:52 00:45:03 00:56:56 191m 10591m 26

89 16 69 RACZYNSKA Magdalena 1979 K-1 WKB Meta Lubliniec 00:22:21 00:45:41 00:57:14 154m 10554m 26

90 17 84 SOBCZYK Gabriela 1980 K-1 SBD ENERGETYK Rybnik 00:22:26 00:45:59 00:57:43 58m 10458m 26

91 18 92 KOLONKO Justyna 1975 K-1 Marathon Club Chorzów 00:23:15 00:47:00 00:58:31 314m 10314m 25

92 74 64 KOWALCZYK Marek 1983 M-1 AhEAD Czestochowa 00:23:54 00:47:44 00:59:08 170m 10170m 25

93 75 12 MRAJCA Tomas 1972 M-1 Ostrawa 00:25:15 00:48:44 00:59:21 153m 10153m 25

94 76 27 JANICZEK Tadeusz 1940 M-1 TKKF MOSiR Czeladz 00:23:43 00:47:34 00:59:19 128m 10128m 25

95 77 51 TRZYBULSKI Roman 1962 M-1 SOSNOWIEC 00:24:10 00:48:17 00:59:41 78m 10078m 25

96 78 37 KUPIEC Artur 1986 M-1 Siemianowice Sl. 00:22:28 00:48:11 324m 9924m 24

97 19 45 JACIMIRSKA Elzbieta 1970 K-1 Katowice 00:25:36 00:51:16 333m 9533m 23

98 79 97 GRZADZIEL Małgorzata 1984 M-1 Katowice 00:26:05 00:54:14 219m 9019m 22

99 20 4 TRYBEK Wanda 1944 K-1 TKKF MOSiR Czeladz 00:27:06 00:54:28 60m 8860m 22

100 80 80 NIELABA Gregor 1963 M-1 GERMANY 00:24:05 00:54:18 399m 8799m 21

101 81 6 PYTLIK Lucjan 1955 M-1 FORMA Wodzisław 00:27:24 00:56:06 280m 8680m 21

102 21 14 MATHONOVA Jarmila 1956 K-1 MK Seiti Ostrawa - CZECHY 00:26:59 00:55:45 222m 8622m 21

103 22 108 BOCEK Joanna 1967 K-1 Siemianowice Sl. 00:26:02 00:56:01 198m 8598m 21

104 82 68 KULCZYCKI Mariusz 1964 M-1 Radzionków 00:28:22 00:57:06 50m 8450m 21

105 23 28 ROGUSKA Barbara 1949 K-1 Siemianowice Sl. 00:29:09 00:59:18 86m 8086m 20

106 24 32 WERDIN Katarzyna 1983 K-1 Siemianowice Sl. 00:29:11 00:59:45 38m 8038m 20

107 25 33 SOSNOWSKA Agnieszka 1976 K-1 Siemianowice Sl. 00:29:10 00:59:45 38m 8038m 20

108 26 66 CHRABASZCZ Izabela 1980 K-1 Czestochowa 00:25:28 00:57:08 25m 8025m 20

109 83 13 SEITL Otto 1953 M-1 MK Seitl Ostrawa-CZECHY 00:32:45 94m 7294m 18

110 27 41 RACZYNSKA-CISZAK Ilona 1956 K-1 Chorzów 00:33:30 94m 7294m 18


SIEMIANOWICE 2008 Przygotowanie i pomiar czasu: CHAMPIONCHIP Polska, tel. 0602 314171