Walka z leniem
Po ukończeniu półmaratonu dublińskiego zrobiłem sobie dzień przerwy w treningu i pojechałem ze znajomą na wycieczkę po klifach Howth. Przerwa przerwą, ale po takim spacerku jednak zakwas w łydkach dało się odczuc.
Pozostało mi więc w tygodniu 5 treningów z których tylko wtorkowe i czwartkowe bieganie z „grupą wsparcia” ze Sportsworld nie było poprzedzone godzinną walką wewnętrzną z ... leniem. Koniec końców ubierałem się w strój biegowy i późno w nocy zaczynałem trening. Chyba najtrudniej było mi zmotywowac się do treningu w niedziele. Po całym dniu jazdy na rowerze, po kibicowaniu w biegu przełajowym (odpuściłem ściganie, bo czułem się zmęczony poprzednimi zawodami) i wysłaniu w kosmos 100 piłeczek golfowych na driving range'u wyszedłem jednak na 19 kilometrową sesję biegową (Bieg z narastającą prędkością).
Kończąc całośc około 22:30 podręcznikowo trzema minutówkami, czułem wielką satysfakcję, że jednak wygrywam z samym sobą.
Walka z cieniem
W środę kilka prozaicznych okoliczności, chyba po pierwsze dłuższy dzień w pracy, a po drugie przymusowe pranie (kryzys czystych skarpet itp.) zmusiły mnie do pozostania w domu. Oprocz tego jakoś mi się nie uśmiechało wychodzic na deszcz i chłód, więc leń uśmiechał się do mnie szyderczo zza telewizora. Tak mi się to nie podobało, że postanowiłem pokazac mu kto tu jednak rządzi i zrezygnowałem z piątkowej przerwy na rzecz krótkiego, szybkiego treningu.
W sobotę sesja grupowa w Phoenix Parku i bieganie przełajów wydawały się dośc łatwe. Pewnie dlatego, że zamiast biegac z chłopami goniłem dwie urocze biegaczki:). Kolce przy tych 8km wgryzały się więc w trawę i błoto, jak królik w soczystą marchewkę (czy jakoś tak).
Tego samego dnia wieczorem Sportsworld obchodził hucznie swoje 25 urodziny. Spotkaliśmy się więc w jakieś 300 osób w Hotelu Hilton na uroczystej kolacji z tańcami, hulankami i swawolami. Wszyscy panowie wysmokingowani i wymuszkowani, panie wysukniowane, wydekoltowane, wyfruzurowane i wytapetowane. Ogólnie wszyscy piękni jak z obrazka... większośc nie mogła się nadziwic, jak inaczej wyglądają biegacze ubrani w coś innego niż koszulka i spodenki biegowe:).
Jedyne cwiczenia, które zapewniliśmy sobie tego wieczoru to podnoszenie ciężarów przy barze i przy stolikach oraz gimnastyka/ aerobik/ skoki na parkiecie tanecznym. Impreza skończyła się około 3:00 nad ranem i nie wiem co mi strzeliło do głowy, żeby nastepnego dnia rano wstac około 10:00, ubrac się w strój biegowy i wciąż nie do końca świeży, pobiec na lokalne zawody w mojej dzielnicy.
Na szczęście bieg miał miec tylko 5km i przebiegał po pętli na której robię swoje treningi maratońskie. Na drugie szczęście zdecydowałem się biec „na pulsometr”, a na trzecie szczęście nie miałem kłopotów żołądkowych. Trochę mi się w głowie kręciło jak gdzieś na trzecim kilometrze szedłem powyżej 185 uderzeń na minutę, ale ogólnie i tak nie najgorzej całośc znosiłem. Zdziwiłem się pozytywnie, gdy na metę dobiegłem z czasem 18:38 (nigdy nie biegłem biegu na 5km, więc ten wynik to życiówka).
Po biegu poszedłem do domu spac, a wieczorem miałem tylko czas żeby dobiegac około 10km przed pójściem na koncert czeskiego barda Jarka Nohavicy...
No a dzisiaj poniedziałek znowu późny wieczór, znowu jeszcze nie biegałem i znów leniu zaczyna się szczerzyc. Trzeba iśc na trening i zmyc mu ten uśmieszek z gęby.
...czyli znowu walka z leniem:) CDN.