Może zacznę od tego, że po wszystkich przygotowaniach i po tygodniowym odpoczynku w 2 dni przed startem nie byłem pewny czy w ogóle wystartuje, a jeśli wystartuje, to czy dobiegnę do mety. Powodem do niepokoju (który na szczeście nie przerodził się w panikę) były kłopoty żołądkowe w sobotni wieczór. Jedno z dwóch, albo grypa żołądkowa, albo zwyczajne zatrucie pokarmowe spowodowało ostry ból brzucha i wymioty. W nocy nie mogłem spac, ale po butelce coli i tabletce Rennie rano byłem w miarę na chodzie. Stwierdziłem, że muszę przetestowac czy moje „bebechy” jednak się ustabilizowały, więc zrobiłem na rozgrzewkę kilka cwiczeń, w tym serię brzuszków. Okazało się, że jest w miarę ok. Zjadłem śniadanie, odczekałem jakiś czas i wyszedłem na 30 minutowe lekkie rozbieganie. Trochę się czułem zmęczony po nocnych przejściach, ale żołądek spisywał się nienagannie.
W parku, kończąc trucht spotkałem kolegów biegaczy, którzy wybierali się właśnie na bieg przełajowy w Wicklow. Rozmowa i życzenia powodzenia dodały mi otuchy. Stwierdziłem, że jednak pobiegnę. Wróciłem więc do domu z planem żeby resztę dnia przeznaczyc na regenerację organizmu i przygotowanie psychiczne do poniedziałkowych zmagań z maratonem. Dla regeneracji kupiłem kilka butelek izotoników, dużą pizzę i trochę bananów, a dla ducha odpaliłem na youtube stare odcinki Latającego Cyrku Monty Pythona...
W dniu startu nie liczyłem już na bicie życiówki, ale chciałem przebiec cały dystans najlepiej jak będę umiał.
Poranek był zimny, choc wiatr w porównaniu z poprzednimi dniami stracił na sile. Taksówka zawiozła mnie tuż pod strefę startową. Paru minut później byłem gotowy i wtopiłem się w różnokolorowy tłum. Czekając na bieg zauważyłem kolegę Eoina (czyt. Ołena), więc spędziliśmy trochę czasu na pogawędce. Potem wyrzuciłem wiechrznią warstwę (starą, rozdartą kurtkę, w której zepsuł mi się poprzedniego dnia zamek) i rozległ się wystrzał startera. Gdy ruszyliśmy okazało się, że z przodu ustawiło się wielu człapaków, którzy skutecznie blokowali szybszych biegaczy, jednak po paruset metrach „slalom” się skończył i można było obrac najdogodniejszą dla siebie trajektorię.
Przetoczyliśmy się przez zapełnione kibicami centrum miasta na północ, aby na około 3 mili skręcic na zachód w kierunku Phoenix Park. Tu można było troszkę odpocząc od wrzasków:) i ... udac się pod drzewko (niestety pęcherz nie wytrzymał porannego chłodu, a napoje wypite w początkowej fazie nie chciały się wchłonąc). Przypadek związany z postojem technicznym sprawił, że spotkałem kolegę Mirka, z którym 2 tygodnie wcześniej rywalizowałem na przełajach.
Po wstępnych deklaracjach planowanych wyników zdecydowałem się pobiec razem z nim. Po pierwsze w planie miał czas w okolicah 3:15, a po drugie jednak raźniej się biegnie jak jest do kogo gębę otworzyc i pogadac w ojczystym języku. Tak więc biegliśmy od Phoenix Parku razem, aż w pewnym momencie po połowie dystansu coś we mnie pękło i zacząłem przyspieszac, a Mirek został z tyłu. Czułem się jakbym zrzucił z siebie plecak i dostawał skrzydeł (nie piłem Red Bulla:)). Wszystko przez niesamowity aplauz.
Na piętnastej mili (ok. 24km) byłem „u siebie”. Mijałem drzewa Bushy Parku i świetnie znaną mi ulicę, którą biegam na treningi, chodzę na zakupy i jeżdżę do pracy. Od Terenure do Rathgar zagrzewali mnie do walki znajomi (częśc z nich biegła dzień wcześniej przełaje w Wicklow). Trudno bylo się nie uśmiechac słysząc aplauz wszystkich biegaczek i biegaczy (w większości szybszych ode mnie). 15sta i 16sta mila dała mi energię na resztę maratonu. Więc nawet nie wiem kiedy minąłem kolejne. Wiedziałem jednak, że nie mogę dac się do końca ponieśc emocjom, bo maraton błędów nie wybacza. Trzymałem się więc „na oko” pulsometru i słuchałem sygnałów organizmu. Jedyne co usłyszałem to: „bolą mnie nogi, ale jak nie dostanę skurczów będzie ok.” Nie było nic o żołądku, o który najbardziej się obawiałem przed startem.
Na 23 mili (ok.37km) skręciliśmy trochę pod wiatr i próbowałem kryc się za plecami innych biegaczy, ale po kilkuset metrach zauważyłem, że tylko wybija mnie to z rytmu. Z resztą co to są 3 mile... no tak to 5km więc może nie szarżowac...
Na 2 mile przed metą po długich kalkulacjach zacząłem jednak ostatni zryw. Wiedziałem że po wbiegnięciu w tłum popłynę na dopingu, dlatego chciałem jak najszybciej się tam znaleźc. Tak też się stało - przebiegając między szpalerami wokół Trinity College wycisnąłem z siebie wszystko co jeszcze mogłem. Ostatnia prosta okazała się jednak ciut dłuższa niż myślałem (zapomniałem o ostatnim odcinku 0.2mili (320m)), ale podobnie jak rok wcześniej dociągnąłem do linii mety nie zwalniając tempa i przekroczyłem ją po 3:12:16 godzinach. Nie było tej euforii co rok wcześniej, bo życiówki nie pobiłem, ale była wielka satysfakcja z mojego drugiego najlepszego wyniku na tym dystansie. Na więcej tego dnia nie miałem szans, a mogłem skończyc o wiele gorzej. Oprócz tego żadnej ściany, żadnych dolegliwości, żadnych kontuzji – tylko zwykły ból mięśni nóg do którego po wielu ukończonych maratonach jestem już przyzwyczajony i w jakiś dziwny sposób nawet go polubiłem:).
Zawody wygrali Andriy Naumov z Ukrainy (2:11:06) i Larissa Zouska z Rosji (2:29.55).
Więcej na stronie oganizatora czyli TU