niedziela, 21 grudnia 2008

Lanzarote Running Challenge 2008 – 23-26 listopad - relacja Kuby

Wieczorem, po przesiadce w Puerto del Carmen z samolotu do autobusu,jechaliśmy wśród pustyni, mijając majestatyczne wulkany i wioski białych domków. Naszym celem był ośrodek sportowy La Santa, który pośród innych imprez sportowych organizuje corocznie serię biegów pod nazwą Lanzarote International Running Challenge. Zawody składają się z 4 biegów o różnej specyfice ,w 4 dni z rzędu. Serię rozpoczyna klasyczny bieg na 10km, następny jest Ridge Run – bieg anglosaski na dystansie 13km, kolejny jest 5 kilometrowy bieg po plaży, a całość kończy się półmaratonem.


Dzień 1 – 10km


Rano, przez małe okienko w łazience, dopiero zobaczyłem jak pustynną wyspą jest Lanzarote. Gdy wychodziliśmy, aby zarejestrować się do zawodów, poranny chłód powoli zmieniał się w upał i gdy w końcu stanęliśmy na linii startu, słońce zaczęło grzać niemiłosiernie.

Rozpoczęliśmy od okrążenia stadionu na tartanowej bieżni ,a potem wybiegliśmy z ośrodka na opustoszałe asfaltowe drogi. W oddali wznosiły się wulkany, wokoło kamienna pustynia ,przede mną uciekający, za mną goniący. Do pokonania mieliśmy 3 okrążenia, więc w jednym miejscu ustawili się nasi kibice – fotografowie, którzy zachęcali do walki. Na trzecim okrążeniu było już bardzo ciężko. Chyba brak przyzwyczajenia do takiej temperatury odegrał kluczową rolę. Udało mi się dogonić kilku biegaczy z klubu i na metę wpadliśmy razem z Lucy …i prawie od razu zacząłem uciekać do cienia. Gdy moja temperatura trochę opadła wróciłem na linię mety po międzyczasy z dwóch połówek biegu i po napoje.

Zgodnie z planem pobiegłem poniżej 40 minut. Wszyscy sobie wzajemnie gratulowali pierwszych wyników i dziwili się panującym temperaturom. Niedługo potem, dla większego orzeźwienia, przenieśliśmy się do basenu z zimną wodą. Po poludniu zagraliśmy zespołowo w mini golfa, potem jeszcze zajęcia ze strechingu i relaksacji, chwila pływania w podgrzewanym basenie 50m, a wieczorem zabawiliśmy w wiosce La Santa na pożywnej kolacji, żeby mieć energię przed kolejnymi zawodami.


Dzień 2 – 13km na wulkan i z powrotem


Zaczęliśmy dzień tam, gdzie poprzednio, tzn. na tartanowej bieżni, czekając na wystrzał startera. Około 2km po wybiegnięciu z ośrodka trasa pokrywała się z biegiem na 10km, lecz potem skręcaliśmy z asfaltu na szuter i po paru minutach droga wiodła pod górkę. Niby nic stromego, a jednak około 7km górki dawało się we znaki. Strategicznie nie ścigałem się w pierwszej połowie dystansu zostawiając większość sił na zbieg. Myślałem, widząc szczyt wulkanu, że dane mi będzie wbiec na samą górę. Niestety, po krótkim odcinku na kamiennej grani, trasa skręcała stromo w dół na pustynię. Trochę zawiedziony tym „nie zaliczonym” szczytem zacząłem gonić. Dogoniłem Willa i większość drogi powrotnej do ośrodka biegliśmy już razem, zmieniając się na „czole” w walce z silnym wiatrem od oceanu. Na asfalcie, wiedząc, że do mety niedaleko, zacząłem uciekać mojemu towarzyszowi i na mecie zameldowałem się parę sekund wcześniej, ale praca zespołowa dała nam możliwość wykręcenia pod wiatr lepszych czasów. Czas poniżej 53 minut był o wiele lepszy niż planowałem.

W ośrodku La Santa nie można się nudzić, więc żeby odciążyć nogi wynajęliśmy kajaki, żeby popływać po lagunie (wygłupy skończyły się przewróceniem jednego naszego kajakarza – utonięć na szczeście nie stwierdzono).


Dzień 3 – 5km na plaży w Puerto del Carmen


Dla odmiany dzień nie zaczął się na tartanie, lecz na parkingu przed ośrodkiem. Duża grupa biegaczy i kibiców wpakowała się w kilka autokarów, które zawiozły nas na plażę w Puerto del Carmen.

Szybko zrobiło się ciepło, więc rozgrzewka na plaży nie miała większego sensu (tylko w butach zbierał się piach, a nogi rozjeżdżały się w sypkim piasku). Na szczęście do rozpoczęcia zawodów nie mieliśmy zbyt dużo czasu, więc tylko nawodniłem się profilaktycznie, odstałem swoje w ogonku do toalet i stanąłem wraz z innymi na linii startu.

W końcu zaczęliśmy bieg, który większość uczestników poprzednich edycji uważało za najtrudniejszy w całej serii pomimo najkrótszego dystansu. Z 2 pętli pierwszą przebiegłem kontrolnie, żeby dowiedzieć się lepiej, gdzie są połacie twardszego piasku, na którym można będzie trochę się rozpędzić, a drugą miałem już biec do upadłego. Odczyt z chipa na mecie pokazał jednak, że mój „max” był gorszy od pierwszego kółka (1 pętla - 4:37min/km, 2 pętla – 4:43min/km).

Cały bieg potrwał bardzo krótko i od razu tradycyjnie już poszliśmy się schłodzić w wodzie.

Zamiast basenu, tym razem mieliśmy do dyspozycji plażę i ocean. Pobujaliśmy się więc trochę na falach, potem zjedliśmy obiadek w knajpie i złapaliśmy autokar do ośrodka. Trochę zmęczeni po powrocie do ośrodka, w jakieś 5 osób udaliśmy się do lokalnego spa odnowić się biologicznie. Bicze wodne, łaźnia parowa, jacuzzi, baseny z gorącą i lodowatą wodą ulżyły zbolałym mięśniom.

Późnym popołudniem znalazłem też 2 osoby do ogrania w ping ponga:) , a następnie znowu zrobiliśmy sobie wieczorną wycieczkę do wioski, do restauracyjki serwującej głównie dania z ryb i owoców morza.


Dzień 4 – półmaraton pod wiatr i zakończenie zawodów


Znowu autokary, tym razem do wioski Tinajo. Pogoda przywitała nas mżawką. Pył z pustyni skleił się w błoto, a na drogach porobiły się kauże. Tego dnia mieliśmy do ukończenia bieg uliczny na dystansie 21km, czyli po prostu półmaraton. Zaczęliśmy od obiegnięcia wulkanu, po dość pofałdowanej trasie, ale po jakichś 7km droga była na przemian płaska lub w dół i można by wykręcić świetną życiówkę... gdyby nie ostry wiatr wiejący z naprzeciwka. Zaczęliśmy tym razem z Willem, bo stwierdziliśmy po 3 biegach, że jakoś jesteśmy w podobnej formie, a że Will zbyt szybko biegł na początku, dlatego udawało mi się zawsze przegonić go na ostatnich kilometrach.

Tym razem miało być inaczej – miałem być hamulcowym na początku, a poganiaczem na końcu.

Muszę przyznać, że początek może nie był bardzo szybki, ale po poprzednich dniach jednak czułem zmęczenie. Z drugiej strony nie chciałem odpuścić ostatniego, decydującego biegu, więc próbowałem zachować optymalną prędkość. Niedługo przed pełnym obiegnięciem wulkanu zaczął się dość długi i stromy podbieg na którym zacząłem „puchnąć”. Na szczęście, zobaczyliśmy z Willem przed nami czerwoną koszulkę Mary, która wyraźnie zwolniła, więc skorzystaliśmy z okazji żeby ją dogonić i zaprosić do naszego dwuosobowego teamu (z zaproszenia jednak nie skorzystała więc po wymianie pozdrowień kontunuowaliśmy we dwójkę). Po podbiegu i wyrównaniu oddechu zaczęliśmy morderczy zbieg, co jakiś czas wymieniając się miejscami „wiartołamacz”/ „pasażer”. Końcowy odcinek półmaratonu przebiegał tą samą trasą co Ridge Run, więc gdy skręciliśmy na znajomy odcinek asfaltu przy ośrodku, dostałem wiatru w żagle (może dlatego, że już nie wiało z naprzeciwka, a tylko z boku) i próbowałem przyspieszyć. Will trzymał się za mną i na mecie zameldowaliśmy się razem po jakichś 88 minutach.

Wszyscy zadowoleni zebraliśmy się znów przy basenie, żeby wymoczyć nogi, a potem wybraliśmy się na zajęcia z jogi. Przy zachodzącym słońcu i szumie oceanu wykonywaliśmy polecenia instruktora.

Potem jeszcze nasza klubowa trenerka zrobiła nam niespodziankę i całą grupę zapisała na lekcję tańca towarzyskiego. Choć niektórzy się wykręcili, to jednak zabawa była naprawdę niezła i była wprawką przed zbliżającym się wieczorem.

Wieczorem najpierw odbyła się uroczysta gala wręczenia nagród, a potem poszliśmy do dyskoteki na imprezę. Tańce, hulanki, wygłupy i opijanie sukcesów trwało do utraty pary w nogach, więc nad ranem, gdy parkiet opustoszał, jako jeden z niedobitków udałem się na zasłużony spoczynek.


Następnego dnia, po wycieczce rowerowej, wsiadłem w taksówkę na lotnisko, aby opuścić ten przyjazny zakątek i wrócić na inną wyspę - do kraju zielonej trawy, mżawki i czarnego piwa z tukanem.