W niedzielny ranek 04 listopada 2007 roku nie musiałem zrywać się z łóżka; o godzinie 06.00 zakończyłem nocny dyżur w pracy. Pozostało jeszcze kilka godzin na dojechanie do domku, wypicie kawy, sprawdzenie prognozy pogody, spakowanie stroju do biegania i w drogę. Ruszyłem na poszukiwanie piramidy….. No podróż wcale nie była taka długa, bo nie wybrałem się do Egiptu czy Ameryki Południowej, ale do Tychów, gdzie grupa zapaleńców z Tyskiego Stowarzyszenia Sportowego postanowiła zorganizować II Perełkę Poprocańską. Tym razem organizatorzy przygotowali trasę o długości pełnego maratonu, wymierzyli też połówkę. Jak to w takich biegach bywa, można też było przebiec krótszy dystans.
Jadąc na miejsce nie myślałem zbytnio o bieganiu, kawa nie wypędziła ze mnie zmęczenia, a poza tym trzeba było szukać piramidy… okazało się to niezbyt trudne! Ot po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów znalazłem się pod budowlą mającą kształt piramidy. Obok park, jeziorko – nic tylko się zachwycać. Jedyny problem to pogoda, która nie rozpieszczała. Jeszcze gry wyjeżdżałem z domu słoneczko nieśmiało przebijało chmury, ale gdy znalazłem się na miejscu spotkania, na parkingu przy hotelu „Piramida” nie było go na niebie. Nad nami wsiały ciężkie chmury i zaczynał padać deszcz. W ciągu kilkunastu minut na parkingu zebrała się grupa kilkudziesięciu osób. Wszyscy razem przeszliśmy na brzeg jeziorka Poprocańskiego, gdzie Patrycja zamontowała biuro zawodów. Po chwili na miejsce wpadła Karolina z Radkiem, którzy jeszcze oznaczali trasę przemierzając ją na rowerach. Byli.. lekko ubrudzeni błotem, co dało nam wstępny obraz trasy. Niestety w czasie zapisów rozpadało się na dobre, listy kompletnie przemokły ( nie mam pojęcie jak Patrycji udawało się na nich cokolwiek zapisać ;-). Całe szczęście Alek przyholował na miejsce przyczepę kempingową, która służyła jako przechowalnia bagażu i obsługi … Tuż przed startem Karolina omówiła jeszcze trasę, potem tradycyjne zdjęcie i już wszyscy byli gotowi. Deszcz przestał padać, ale niebo nadal spowite było ołowianymi chmurami. Chłód przenikał mnie od stóp do głowy. Niestety zapomniałem rękawiczek więc po chwili ręce miałem skostniałe. Atmosfera wśród biegaczy i osób towarzyszących była jednak świetna i gorąca. Nikt nie przejmował się pogodą, wszyscy uśmiechnięci zaczęli odliczanie od 10 do startu !!! Organizatorom bardzo zależało, żeby nikt nie miał kłopotów na trasie, więc Karolina wyruszyła na rowerze jako pilot. Radek, również na rowerze, kontrolował środek, tyły i pozostałych zawodników. Wyruszyłem więc na trasę swojego szesnastego maratonu… Jeszcze kilka miesięcy temu nawet nie planowałem jakiegoś konkretnego startu w takim długim biegu. Gdzieś w głowie roiły mi się takie marzenia, a tu właśnie biegłem po raz szesnasty w maratonie… Muszę jednak przyznać, że od samego początku zastanawiałem się czy nie zakończyć rywalizacji w połowie dystansu. Brak wypoczynku jednak dawał mi się we znaki. Niby nie biegłem najwolniej, ale zdecydowanie brakowało mi świeżości. Postanowiłem zostawic sobie decyzję na później. Trasa przygotowana przez organizatorów to kółko wokół jeziora o długości 6 900 m. Po trzech lub sześciu okrążeniach należało jeszcze przebiec wałem w stronę „Piramidy” i wrócić. Jednak do tego było mi jeszcze daleko. Po starcie biegliśmy asfaltową alejką wśród drzew. Wszędzie leżały mokre liście opadłe z drzew. Nad jeziorem usadowiło się kilku wędkarzy (mordercy !!!!), którzy z zaciekawieniem spoglądali na naszą grupę. Dość szybko asfalt zamienił się w mokry piasek, potem błoto, betonowe płyty…. Pierwsze okrążenie było raczej zapoznaniem się z podłożem i walką żeby nie zaliczyć kąpieli błotnej, która zagrażała w pierwszej części pętli. Druga cześć wiodła już tylko po asfaltowych alejkach parku. Pomimo nienajlepszej pogody nie sposób było nie zachwycać się pięknem okolicy. Zresztą już po biegu wielu uczestników wyrażało swoją zazdrość wobec tych, którzy mają możliwość biegania w tych okolicach na co dzień. Piękna przyroda towarzyszyła nam przez cały czas. Zachwycała cisza, szum wiatru wśród gałęzi drzew, delikatny szmer fal jeziora. Poddający się niecnej rozrywce zabijania niewinnych ryb z jeziora, na szczęście mają w swojej naturze zachowywanie się cichutko – więc nie mącili panującego spokoju. Biegnąc nie zwracałem na nich zbytniej uwagi, jak to w czasie maratonu myśli co raz odpływały w siną dal, przeszłość, przyszłość… Oczywiście co raz wracałem do rzeczywistości napawając się widokiem pięknej okolicy. Karolina z Radkiem zadbali o oznakowanie trasy i w newralgicznych miejscach umieści strzałki z kierunkiem biegu. Takie oznakowanie gwarantowało, że nikt nie pomyli drogi. Zresztą takie niebezpieczeństwo istniało tylko na pierwszym okrążeniu. Później już nogi same niosły po błotku, płytach i asfalcie, a głowa mogła odlecieć w inne rejony. Pomimo, że czasami moje myśli rzeczywiście oddalały się od jeziorka i trasy biegu to mój organizm bardzo szybko przywoływał mnie na miejsce… Ogarniało mnie coraz większe zmęczenie. Właściwie sam nie wiem dlaczego po pokonaniu trzech okrążeń nie skończyłem zawodów… Ktoś zapytał mnie czy biegnę półmaraton, a ja tylko machnąłem ręką, że nie i pobiegłem dalej.. Może to na skutek słońca które niespodziewanie zagościło na niebie. Ciepłe promienie trochę mnie ogrzały. Dały też nadzieję, że jednak nie jest tak szaro i beznadziejnie, że jeszcze nastanie piękny, jasny dzień, a ciemność odejdzie…. Czwarte kółko pomimo nieopuszczającego mnie zmęczenia, biegło się bardzo przyjemnie. Zrobiło się ciepło, nawet odcinek w błocie wydawał się całkiem przyjemny, takie urozmaicenie, a nie tyko ganianie po asfalcie.. Niestety słońce zagościło tylko na chwilę, a to co nastało później było jeszcze gorsze niż wcześniejsza szarość. Pod koniec czwartego kółka niebo pokryło się ołowiem, ciężkie chmury wisiały tuż nad czubkami drzew, niemal ich dotykając. Optymizm i nadzieja czmychnęły z mojej głowy, nawet zbytnio się tam nie rozgaszczając… Zimne podmuchy nieprzyjaznego wiatru od jeziora w niczym nie przypominały wiaterku pchającego w optymistyczną przyszłość. Wiatr co raz starał się pokazać swoją siłę wiejąc mi prosto w twarz. Nie trzeba było długo czekać, na kolejne przeciwności… po chwili lunął zimny deszcz. Nie wiem jaka była wówczas temperatura powietrza, ale w kilka sekund zamieniłem się w sopel lodu. Ręce, całe czerwone zesztywniały mi w jednej pozycji. Wiec jednak nie ma nadziei… teraz ogarnęła mnie już nie szarość, ale całkowita ciemność. Sprzyjające warunki okazały się tylko iluzją, płonną nadzieją, ułudą pozwalającą z radością spoglądać w przyszłość…. A wszystko to tylko po to, żeby taki mały człowieczek jak ja z większym bólem i trudem musiał mierzyć się z wyzwaniem… Miałem wrażenie, że wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Wszystko co działo się wokół miało na celu tylko jedno : złamać mnie! Szczerze mówiąc prawie tak się stało. Piątą pętlę przebiegłem bardzo wolno, kompletnie wykończony. Niemal doczołgałem się do stolika i oznajmiłem, że chyba dalej nie biegnę… Stojący obok kiwali głowami ze zrozumieniem, ale zachęcali do kontynuowania biegu, to przecież tylko jedno kółko. O nie moi drodzy ! To kawał szlaku który trzeba przemierzyć o własnych siłach, nie mogąc liczyć na niczyje wsparcie, w samotności, bólu, targany ciągłą myślą o bezsensowności wkładanego wysiłku, który nie prowadzi do niczego. Po co się męczyć, walczyć, starać, jak na końcu będzie szaro, smutno i zmrożą mnie lodowate strumienie wody... Otworzyłem piwo stojące na stoliku, odszedłem kilka kroków od innych i pociągnąłem spory łyk ( no bardzo spory…). Ten napój musiał zostać stworzony przez siły najwyższe i najczystsze. Zimny napój wcale mnie nie oziębiał, ściekając powoli po wysuszonym gardle orzeźwiał mój umysł, dodawał sił, napełniał mnie energią. Przez krótką chwilę poczułem się błogo, opuściło mnie zmęczenie. Czasami trzeba stanąć w miejscu, zastanowić się, wypić łyk piwa, żeby potem podjąć ważne decyzje i ruszyć w dalsza drogę. Nie wiadomo gdzie ona nas zaprowadzi i czy dojdziemy do celu. Nie wiadomo nawet czy dojdziemy gdziekolwiek, ale ruszyć warto…. Tak tez zrobiłem, odstawiłem butelkę z niedopitym piwem na stolik i stwierdziłem tylko, że muszę spalić wypity alkohol. Wolno ruszyłem na ostatnie okrążenie. Przez jakiś czas jeszcze padał deszcz, ale byłem już tak zmoczony i zziębnięty, że nie miało to dla mnie znaczenia. Ból w każdym centymetrze mojego ciała doskwierał mi przy każdym kroku, zmęczenie całkowicie paraliżowało zdolność poddania się rozmyślaniom. Mozolnie pokonywałem metr za metrem, nie zwracając uwagi na błoto i wodę. Otaczało mnie zimno, tonąłem w nim. Wiatr wiał prosto w twarz. Nie było w pobliżu nic co dawałoby jakąkolwiek nadzieje na poprawę sytuacji. To była walka z własną słabością, z ogromnym zmęczeniem. W końcu dowlokłem się do końca pętli. Jeszcze na koniec kilkaset metrów podbiegu do Piramidy i krótki zbieg. Koniec !!! Czas okropny : 03:50:27, ale w tych okolicznościach ważne było, że dotarłem gdziekolwiek. Ta droga okazała się dobrym wyborem, zaprowadziła mnie do przyjaznych ludzi, którzy poświęcili swój czas i energię na organizację biegu. Pomimo zimna i deszczu czekali, aż zdołam dowlec się do mety… Za to im wielkie dzięki. Ciekawe czy następna droga którą wybiorę też zaprowadzi mnie do odrobiny ciepła, pomimo panującego zimna i szarzyzny wokoło…
II Perła Poprocańska dobiegła końca, maraton ukończyły trzy osoby, pómaraton 17, pozostali przebiegli od jednego do pięciu kółek. Pierwsze miejsce zając debiutant Mateusz Nowak, który pokonał maraton w czasie 03:31:56. Wielkie gratulacje !!! W biegu brało udział 36 biegaczy, którzy na pewno rozjechali się do domów zadowoleni i pełni uznania. Nie pozostaje nic innego jak tylko życzyć wszystkim spotkania na kolejnej edycji Perełki, gdzie będzie można pobiegać, pomyśleć, pogadać, poszukać odrobiny ciepła w zimnym i nieprzyjaznym świecie….
Joel
Zdjęcia z biegu są dostępne na stronach :
http://picasaweb.google.pl/zlazmol/PerAPaprocanII4112007
http://www.frog.texasnet.pl/pplistopad/index.html
Pełne wyniki na forum:
http://biegajznami.pl/forum/viewtopic.php?t=20575&postdays=0&postorder=asc&start=75