Właściwie to 26 sierpnia mieliśmy odpoczywać, przebiec w lesie kilka- (no może -naście) kilometrów, otworzyć biuro...... posiedzieć i podumać. Jednak nie dane nam to było, bo Daria miała ochotę przebiec maraton . No co było zrobić ? Przecież nikt nie będzie się kłócił o jeden maraton, jeszcze Darii zrobiłoby się przykro.... Leszek zasiadł do komputera i wyszukał jedyny organizowany w tym terminie maratonik w czeskim Rychnovie n/Kněžnou. Zasięgnął jeszcze opinii o tym maratonie u Miro Krisko ( naszym słowackim znajomym, mającym ogromną wiedzę o wszystkich rozgrywanych biegach, zawodnikach i wszystkim co się wiąże z ganianiem), który napisał między innymi : „Rychnov górka za górkov. S Kroměříží najgórkovitejší maratón v Čechách ( na ceste )”. No to byliśmy w domu. Odległość niedaleka, miejsce urokliwe więc specjalnie nie zastanawiając się w sobotę poprzedzająca bieg ruszyliśmy do naszych południowych sąsiadów.
Nie od razu dotarliśmy na miejsce startu, po drodze zatrzymaliśmy się w Pastwinach – gdzie spędziliśmy miłe popołudnie na kąpieli w jeziorku ( z którym wiążemy pewne plany na przyszłość ;-), smakowaniu przepysznego piwka w kolorze kawy, zajadaniu się langoszami i biwakowaniu na brzegu. Dopiero w niedzielę rankiem wyruszyliśmy do Rychnova. Dotarliśmy jeszcze przed rozpoczęciem zapisów, więc mieliśmy trochę czasu na spacerek po uliczkach. Miasteczko zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie. Piękne uliczki, kamieniczki, pałacyk. Szkoda, że zabrakło czasu na dokładniejsze zwiedzanie.
Na starcie stawiło się 51 zawodniczek i zawodników ( no zawodniczek było tylko pięć..), impreza zapowiadała się na mały, lokalny bieg. Jeszcze przed startem mieliśmy okazję zamienić kilka słów z organizatorami i stałymi bywalcami Żylińskiego Hamburga , na którym gościliśmy już kilka razy. O 10.00 wystartowaliśmy z rynku Rychnova, słoneczko świeciło mocno i zapowiadało się, że w ciągu dnia trochę nas spiecze.... Słowa Miro potwierdziły się od samego początku. Właściwie nie pamiętam czy na trasie był choć jeden mały kawalątek płaskiej trasy....biegliśmy albo pod górkę, albo z górki.....Trasa wiodła drogą asfaltową po okolicznych miejscowościach. Z Rychnova nad Kněžnou przez Javornici, Slatinu, Pěčín Rokytnici v Orlických horách, Nebeskou Rybnou, Jaroslav i powrót do Rychnova nad Kněžnou. Cudowny krajobraz (zdjęcia z trasy: http://www.3athlon.com/marathon_2007/images/marathon2007.htm) napełniał mnie spokojem i dawał poczucie niesamowitej radości. Biegać w takim terenie to prawdziwa przyjemność. Majaczące w oddali szczyty pozwalały na puszczenie wodzy fantazji i wzniesie się ponad troski dnia codziennego. To już nie było bieganie, ale wyższy stan świadomości..... Bieg rozpocząłem trochę ostrożnie, mając w pamięci start z przed dwóch tygodni w Rajcu, gdzie miałem ogromne problemy ze skurczem w łydkach. Przebieg trasy pozwalał na „odpoczywanie” na zbiegach. Co dwa i pół kilometra było stanowisko z wodą im napojami. Na niektórych punktach były też owoce. Osobiście korzystałem od połowy biegu tylko z wody......na jednym z punktów dostałem zamiast niej coś różowego i słodkiego...fuuuujjjjj.....to nie dla mnie. Czysta woda, trochę fotonów od słoneczka w zupełności wystarcza żeby przebiec tych parę kilometrów. Na dziesiątym kilometrze dogoniłem Jiriną Kocianovą ( jak się później okazało zwyciężyła ona wśród kobiet) i właściwie już do końca biegliśmy razem. Jirynę spotkaliśmy kilka dni wcześniej w Brnie podczas biegu na 10 kilometrów, a Leszek poznał ją podczas tegorocznej edycji IronMan w słowackiej Nitrze, który ukończyła na 28 miejscu z czasem 11:00:55. Pomimo świecącego słońca bieg nie był uciążliwy. Część trasy przebiegała w zacienionych miejscach, a i słoneczko wysłuchało próśb niektórych i schowało się na jakiś czas za chmurkami. Nie sposób nie wspomnieć o podbiegu w okolicach 28 kilometra...właściwie nie wiem jak udało mi się tam wspiąć. Droga w tym miejscy była bardzo pokręcona, więc widziało się tylko niedaleki zakręt. Biegnąc z nadzieją, że za zakrętem jest szczyt spotykało mnie rozczarowanie... tam stali tylko rowerzyści, którzy opadli z sił na podjeździe.... Na tym odcinku takich rozczarowań było kilka, bo podbieg miał dobrych kilka kilometrów. Jednak to była już ostatnia większa trudność. Potem oczywiście trzeba było jeszcze powspinać się, ale były to już mniejsze podbiegi. Przez cały bieg czułem się dobrze i nie odczuwałem żadnych problemów z łydkami, których się tak obawiałem ( tu wielkie dzięki dla Leszka za „przepisanie” odpowiednich ćwiczeń po maratonie w Rajcu). Pod koniec trochę już brakowało sił i Jiryna mnie nieco wyprzedziła . Ukończyła bieg jako pierwsza kobieta z czasem 03:12:39 (w klasyfikacji generalnej była dziewiąta). Ja wbiegłem na metę, usytuowaną na Rychnovskim rynku po 03:13:15 ( i jest to moja życiówka !!!!!) jako dziesiąty. I nie mogło być inaczej – bo to był mój dziesiąty maraton w roku, życiu.... Więc wszystko dobrze się ułożyło. Po minięciu linii mety najpierw dopadłby mnie dwie miłe panie z Red Bullami, potem przybiegła pani z kanapkami, zaraz za nią pan z lodami ( ten napastował mnie kila razy) który wskazał też miejsce gdzie nalewano przecudownej jakości złocisty płyn. W końcu sponsorem tej imprezy był Browar Nachod. Panowie nalewający piwo mieli tylko jedną zasadę : „piwa u nas jest dostatek”. Odpoczywając już po biegu czekałem na moich przyjaciół którzy zorganizowali ten cudowny wyjazd.
Jak na zgodne małżeństwo przystało Daria i Leszek wbiegli na metę razem po 04:14:07. Oboje zmagali się na trasie z niedyspozycjami swoich organizmów, ale jak na wytrawnych sportowców przystało, nie przeszkodziło im to w ukończeniu biegu. Daria przebiegła swój 30 maraton w życiu (11-sty w tym roku) plasując się na czwartej pozycji wśród kobiet. Nasi znajomi z Żyliny również pokonali trasę z zadowoleniem. Miro Krisko przybiegł po 03:46:00 ( przed startem dopadło go choróbsko i przez kilka dni nie biegał); Alexsander Simon biegł 03:58:38 (oj zbiera, te maratoniki, zbiera... założył sobie, że w obecnym roku przebiegnie 60 maratonów, bo kończy 60 lat; ten 60 ma być w listopadzie w Zylinie); Miroslav Krumer ukończył maraton z czasem 04:07:17. Trzeba oczywiście wspomnieć, że maraton wygrał Jan Maly, który potrzebował na pokonanie trasy 02:47:58.
No i cóż, została nam tylko podroż powrotna – oczywiście przez Pastwiny z obowiązkową kąpielą...... Rychnov pozostawił w nas bardzo dobre wspomnienia, może kiedyś jeszcze odwiedzimy to piękne miasteczko....
Joel
Nie od razu dotarliśmy na miejsce startu, po drodze zatrzymaliśmy się w Pastwinach – gdzie spędziliśmy miłe popołudnie na kąpieli w jeziorku ( z którym wiążemy pewne plany na przyszłość ;-), smakowaniu przepysznego piwka w kolorze kawy, zajadaniu się langoszami i biwakowaniu na brzegu. Dopiero w niedzielę rankiem wyruszyliśmy do Rychnova. Dotarliśmy jeszcze przed rozpoczęciem zapisów, więc mieliśmy trochę czasu na spacerek po uliczkach. Miasteczko zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie. Piękne uliczki, kamieniczki, pałacyk. Szkoda, że zabrakło czasu na dokładniejsze zwiedzanie.
Na starcie stawiło się 51 zawodniczek i zawodników ( no zawodniczek było tylko pięć..), impreza zapowiadała się na mały, lokalny bieg. Jeszcze przed startem mieliśmy okazję zamienić kilka słów z organizatorami i stałymi bywalcami Żylińskiego Hamburga , na którym gościliśmy już kilka razy. O 10.00 wystartowaliśmy z rynku Rychnova, słoneczko świeciło mocno i zapowiadało się, że w ciągu dnia trochę nas spiecze.... Słowa Miro potwierdziły się od samego początku. Właściwie nie pamiętam czy na trasie był choć jeden mały kawalątek płaskiej trasy....biegliśmy albo pod górkę, albo z górki.....Trasa wiodła drogą asfaltową po okolicznych miejscowościach. Z Rychnova nad Kněžnou przez Javornici, Slatinu, Pěčín Rokytnici v Orlických horách, Nebeskou Rybnou, Jaroslav i powrót do Rychnova nad Kněžnou. Cudowny krajobraz (zdjęcia z trasy: http://www.3athlon.com/marathon_2007/images/marathon2007.htm) napełniał mnie spokojem i dawał poczucie niesamowitej radości. Biegać w takim terenie to prawdziwa przyjemność. Majaczące w oddali szczyty pozwalały na puszczenie wodzy fantazji i wzniesie się ponad troski dnia codziennego. To już nie było bieganie, ale wyższy stan świadomości..... Bieg rozpocząłem trochę ostrożnie, mając w pamięci start z przed dwóch tygodni w Rajcu, gdzie miałem ogromne problemy ze skurczem w łydkach. Przebieg trasy pozwalał na „odpoczywanie” na zbiegach. Co dwa i pół kilometra było stanowisko z wodą im napojami. Na niektórych punktach były też owoce. Osobiście korzystałem od połowy biegu tylko z wody......na jednym z punktów dostałem zamiast niej coś różowego i słodkiego...fuuuujjjjj.....to nie dla mnie. Czysta woda, trochę fotonów od słoneczka w zupełności wystarcza żeby przebiec tych parę kilometrów. Na dziesiątym kilometrze dogoniłem Jiriną Kocianovą ( jak się później okazało zwyciężyła ona wśród kobiet) i właściwie już do końca biegliśmy razem. Jirynę spotkaliśmy kilka dni wcześniej w Brnie podczas biegu na 10 kilometrów, a Leszek poznał ją podczas tegorocznej edycji IronMan w słowackiej Nitrze, który ukończyła na 28 miejscu z czasem 11:00:55. Pomimo świecącego słońca bieg nie był uciążliwy. Część trasy przebiegała w zacienionych miejscach, a i słoneczko wysłuchało próśb niektórych i schowało się na jakiś czas za chmurkami. Nie sposób nie wspomnieć o podbiegu w okolicach 28 kilometra...właściwie nie wiem jak udało mi się tam wspiąć. Droga w tym miejscy była bardzo pokręcona, więc widziało się tylko niedaleki zakręt. Biegnąc z nadzieją, że za zakrętem jest szczyt spotykało mnie rozczarowanie... tam stali tylko rowerzyści, którzy opadli z sił na podjeździe.... Na tym odcinku takich rozczarowań było kilka, bo podbieg miał dobrych kilka kilometrów. Jednak to była już ostatnia większa trudność. Potem oczywiście trzeba było jeszcze powspinać się, ale były to już mniejsze podbiegi. Przez cały bieg czułem się dobrze i nie odczuwałem żadnych problemów z łydkami, których się tak obawiałem ( tu wielkie dzięki dla Leszka za „przepisanie” odpowiednich ćwiczeń po maratonie w Rajcu). Pod koniec trochę już brakowało sił i Jiryna mnie nieco wyprzedziła . Ukończyła bieg jako pierwsza kobieta z czasem 03:12:39 (w klasyfikacji generalnej była dziewiąta). Ja wbiegłem na metę, usytuowaną na Rychnovskim rynku po 03:13:15 ( i jest to moja życiówka !!!!!) jako dziesiąty. I nie mogło być inaczej – bo to był mój dziesiąty maraton w roku, życiu.... Więc wszystko dobrze się ułożyło. Po minięciu linii mety najpierw dopadłby mnie dwie miłe panie z Red Bullami, potem przybiegła pani z kanapkami, zaraz za nią pan z lodami ( ten napastował mnie kila razy) który wskazał też miejsce gdzie nalewano przecudownej jakości złocisty płyn. W końcu sponsorem tej imprezy był Browar Nachod. Panowie nalewający piwo mieli tylko jedną zasadę : „piwa u nas jest dostatek”. Odpoczywając już po biegu czekałem na moich przyjaciół którzy zorganizowali ten cudowny wyjazd.
Jak na zgodne małżeństwo przystało Daria i Leszek wbiegli na metę razem po 04:14:07. Oboje zmagali się na trasie z niedyspozycjami swoich organizmów, ale jak na wytrawnych sportowców przystało, nie przeszkodziło im to w ukończeniu biegu. Daria przebiegła swój 30 maraton w życiu (11-sty w tym roku) plasując się na czwartej pozycji wśród kobiet. Nasi znajomi z Żyliny również pokonali trasę z zadowoleniem. Miro Krisko przybiegł po 03:46:00 ( przed startem dopadło go choróbsko i przez kilka dni nie biegał); Alexsander Simon biegł 03:58:38 (oj zbiera, te maratoniki, zbiera... założył sobie, że w obecnym roku przebiegnie 60 maratonów, bo kończy 60 lat; ten 60 ma być w listopadzie w Zylinie); Miroslav Krumer ukończył maraton z czasem 04:07:17. Trzeba oczywiście wspomnieć, że maraton wygrał Jan Maly, który potrzebował na pokonanie trasy 02:47:58.
No i cóż, została nam tylko podroż powrotna – oczywiście przez Pastwiny z obowiązkową kąpielą...... Rychnov pozostawił w nas bardzo dobre wspomnienia, może kiedyś jeszcze odwiedzimy to piękne miasteczko....
Joel