W sobotę rano zameldowaliśmy się w Wiśle Malince po czym zaraz po rozlokowaniu się w pokojach pojechaliśmy zaznaczyć trasę biegu. Droga była mokra i malowane na asfalcie strzałki były notorycznie rozjeżdżane przez samochody. Zaznaczyliśmy kluczowe miejsca w których w poprzedniej edycji najczęściej gubili się ludzie.
Resztę dnia "relaksowaliśmy" się przed biegiem - m.in. kąpiąc się w pobliskim zbiorniku, zakończywszy dzień w lodziarni.
Wieczorem czekała nas odprawa - malowanie mapek, omawianie planów, konsumpcja napojów "izotonicznych" w świetnej atmosferze…
Rano zaraz po śniadaniu ruszyliśmy do biura Pod Czantorią, aby serdecznie przyjąć zawodników. Mimo września i deszczu poprzedniego dnia pogoda jednak nas nie zawiodła i mogliśmy napawać się fotonami.
O godz 10:30 kilkunastoosobowa grupa ustawiła się w "bojowych" nastrojach na starcie. Wysłuchaliśmy ostatnich złotych porad Leszka, który przejął rolę startera, sędziego, opiekuna dzieci i obsługi biura. Trzy, dwa, jeden START i… zaczęliśmy gramolić się na stromy stok Czantorii. Po minięciu górnej stacji kolejki podążając czerwonym szlakiem wbiegliśmy do lasu mijając zarówno polskich i czeskich turystów.
Po dotarciu w okolice szczytu zaczął się pierwszy ostry zbieg, gdzie czyhały na nieostrożnego biegacza ostre kamienie i wystające korzenie. Napotkani turyści patrzyli z podziwem lub Ci bardziej racjonalni jak na szaleńca, kiedy w pełnej koncentracji zasuwałem w dół. Dzięki temu zbiegowi udało mi się odzyskać kontakt wzrokowy z pierwszymi biegaczami, którym udało mi się towarzyszyć przez następne kilometry.
W okolicy Soszowa czekał na nas niestrudzony Janusz, który miał kaprys zorganizować nam swój pierwszy ruchomy punkt odżywczy. Oby więcej takich kapryśnych ludzi ;-) Szybko wciągnąłem banana i ruszyłem za resztą grupy z którą dystans tak bardzo się nie dłużył.
W pewnym momencie, co było nieuniknione po deszczu z dnia poprzedniego, trafiliśmy na bardzo błotnisty teren z koleinami w których utworzyły się kałuże. Musieliśmy się sporo nakombinować, aby je ominąć bez zamoczenia butów, przed nami było jeszcze sporo kilometrów.
Podczas biegu mogliśmy się radować wspaniałymi widokami w oddali majaczyły Tatry. Biegliśmy więc, to podziwiając krajobrazy, to zabawiając się rozmową, to koncentrując się na morderczych zbiegach.
Po paru godzinach dobiegliśmy do Kubalonki i mieliśmy pewien problem ze znalezieniem szlaku zasłoniętego paletami z kostką brukową. Tutaj też poprowadziłem grupkę w dół na Wisłę Głębce... Na szczęście nie minęło wiele czasu, zanim reszta zorientowała się, że coś musiało umknąć mej uwadze a szlak jednak prowadził gdzie indziej. Postanowiliśmy wrócić na Kubalonkę i wrócić na dobrą drogę.
Kilka kilometrów dalej za przyszłą skocznią w Malince ponownie ku naszej radości czekał na nas Janusz ze swoim “punktem gastronomiczno-medyczno-wspomagającym”. Zmęczenie dawało się powoli we znaki i zaczęły łapać mnie lekkie skurcze w łydkach. Bez większego namysłu uzupełniłem organizm w potrzebny magnez, wodę i węglowodany w postaci banana. Po tej krótkiej wyżerce nasza 3 osobowa grupka zaczęła wspinać się pod kolejną górkę-Czupel. Jerzy wspominał jak ciężko mu tu było utrzymać tempo czołówki w poprzedniej edycji. Jakieś 5 kilometrów dalej, gdy wbiegliśmy na żółty szlak nasza grupka się rozerwała. Jerzy pozostawił nas za swoimi plecami. Następny tuż za nim był Stanisław. U mnie odezwały się duże problemy z łydkami i zostałem z tyłu. Skurcze nasiliły się na tyle, że bałem się czy będę w stanie ukończyć pełny dystans. Znalazłem jednak doraźny sposób na skurcz. Gdy mnie łapał, zatrzymywałem się, waliłem mocno kilka razy w łydkę z pięści i zaczynałem iść. Po chwili mięsień się trochę rozluźniał i mogłem znowu biec. Niestety biec mogłem tylko po płaskim i w dół, bo skurcze łapały mnie na podbiegach.
Minęło parę kolejnych minut, kilometrów, skurczów i byłem przy chacie na Równicy. Moment przebiegania przez parking przed schroniskiem był chyba najcięższy. Biegnięcie przez drogę pełną ludzi i samochodów nie należy do łatwych i przyjemnych - niełatwo jest utrzymać równe tempo. Niesiony adrenaliną i zaniepokojony faktem, że skończył mi się napój biegłem w dół prosto do naszego biura u stóp Czantorii. Wiedziałem, że do mety już niedaleko. W oddali widziałem Stanisława który skręcił na mostek przez największą rzekę w Polsce, ale miałem do niego ponad 500 metrów...
Potem rzeka, tory, ulica i szczęśliwy zameldowałem się na mecie. Niedługo potem zaczęli się pojawiać kolejni zawodnicy. W sumie pełny dystans skończyło 15 osób w tym 3 kobiety. 3 osoby wybrało krótszą wersję (około 16km).
Podsumowując miło było znów pobiegać po beskidzkich górach i lasach, spędzić czas w dobrej atmosferze, w dobrym towarzystwie, podzielić się wrażeniami z biegu przy kufelku. No i nic, następny NIC w październiku w Parku Chorzowskim...