Dobrze, że pisze się rękami, bo nogi to mnie trochę bolą. Do pracy pojechałam na rowerze, chodzenie na razie sprawia mi pewną trudność.
26 kwietnia odbyła się 10 – jubileuszowa edycja Biegu 12 godzinnego w Rudzie Śląskiej. I ja tam byłam i szampana piłam :-) to trochę opowiem co widziałam.
Pierwszy raz bieg odbywał się w nocy – start o godzinie 20, koniec o 8 rano w niedzielę. Mi się taka opcja bardzo podoba – nie ma upału, a noc bardziej sprzyja przemyśleniom. Jeśli komuś dokuczała senność – można było napić się kawki, która była na stoliczku z odżywkami. W ogóle stoliczek był bardzo suto zastawiony – dla mnie najgenialniejsze były naleśniki (!) i rosół.
Trasa przebiegała na pętli 1400 metrów, była właściwie płaska – to znaczy przez 8 godzin była płaska, a potem to już każdy biegający w co najmniej kilku miejscach widział spore przewyższenia :-).
Taktyki biegania były różne – niektórzy wystartowali szybko, inni od początku biegli powoli, niektórzy głównie biegali, inni trochę chodzili. Ja biegłam w miarę równym tempem właściwie przez cały bieg. Zaczęłam wolno i tak już zostało, no na ostatnich 2 godzinach jeszcze ciut zwolniłam. Pierwsze 6 godzin minęło mi jak z bicza strzelił. Najgorszy, ze względu na nudę, był czas między 7 a 10 godziną biegu (to czas zadawania sobie trudnych pytań typu: „po co ja to robię?” , „czy ja jestem normalna?”). Potem już jakoś motywacja wracała – w sumie co to jest 2 godziny, gdy się już przebiegło 10 :-) i w ostatniej półgodzinie dołączyła się euforia.
Po upłynięciu 12 godzin na gwizdek sędziów wszyscy zatrzymaliśmy się tam, gdzie akurat dobiegliśmy, dystans został zmierzony, a my poszliśmy się regenerować.
Pierwszym etapem był dla mnie prysznic z przyjemnie gorącą wodą, a potem: wino, szampan, wspaniały obiad, gratulacje, koronacje, nagrody. Bardzo mi się podobało, że wszystko przebiegało tak sprawnie, bez żadnych opóźnień, które są częstą zmorą na wielu biegach. Bieg jest absolutnie godny polecenia – tam trzeba bywać. Myślę, że w przyszłym roku też się tam pojawię.
Bardzo się cieszę, że udało mi się zrobić powyżej 100 km – nie zakładałam tego nawet w najśmielszych marzeniach. Teraz to już do końca roku mogę leżeć do góry brzuchem – sezon mam zaliczony :-)