Gdy przybyłem do Belfastu padał gęsty deszcz i wiał zimny wiatr. Wyjście z dworca autobusowego wydawało się nie lada wyzwaniem, poza tym autobus do biura maratonu miał byc podstawiony przez organizatorów za pół godziny. Stwierdziłem, że przeczekam na dworcu.
O ustalonej godzinie spory tłumek osób wygladających na biegaczy zaczął się kłębic obok jednego z autobusów. Zapytałem, wsiadłem, po kilku minutach, gdy dotarliśmy do parku opuściłem autobus i podążyłem za innymi w kierunku biura. Biuro znajdowało się w duzym namiocie do którego się wchodziło bez, a wychodziło z reklamówką w ręce. W sumie, nic nadzwyczajnego mnie nie uderzyło oprócz tego, że jakoś za szybko to wszystko poszło (może dlatego, że wydawanie numerów rozłożone było na 3 dni na miejscu były raczej pustki). Stwierdziłem, że muszę poszukac w parku jakiegoś suchego miejsca, gdzie mógłbym usiąśc (hmm, chyba trochę mi się poprzewracało w głowie po półmaratonie berlińskim...). Przypadkiem znalazłem w rozarium całkiem przytulną altankę, gdzie mogłem rozpakowac tajemniczą reklamówkę, przekąsic coś z zapasów i posłuchac śpiewu ptaków. Potem wróciłem w miejsce, gdzie wypluł nas autobus, poczekałem, wsiadłem, dojechałem, wysiadłem znów w centrum.
Po tym jak zostawiłem torbę w hostelu zrobiłem sobie wycieczkę po centrum, żeby zlokalizowac miejsce startu i trochę lepiej poznac miasto. W międzyczasie przestało padac i Belfast od razu wydał się bardziej przyjazny. W tym dniu akurat trwał festiwal uliczny (Festival of Fools) więc na pracach grupy cyrkowo-teatralne robiły wszystko, żeby rozśmieszyc przechodniów.
Dopiero wieczorem wróciłem do hostelu, żeby odpoczywac i uzupełniac węglowodany.
W poniedziałek po 8:00 potruchtałem na start i oddałem torbę do depozytu. Przypadkowo spotkałem też kolegę z klubu Eda McEntee, który nastawiał się na wynik poniżej 3 godzin.
Chwilę porozmawialiśmy, po czym każdy udał się na swoją rozgrzewkę.
Wystartowaliśmy o 9:00, a skończyłem po około 3:32. Sam maraton nie przypadł mi do gustu. Pewnie głównym powodem był brak przygotowania (Po powrocie z Berlina musiałem odpuścic kilka treningów z powodu choroby i brakowało mi długich wybiegan). Drugim czynnikiem deprymującym była trasa, która przez 1 połowę składała się głównie z długich łagodnych podbiegów i krótkich stromych zbiegów, więc miałem wrażenie, że biegnę ciągle pod górę. Malowniczośc trasy też pozostawiła wiele do życzenia- szczególnie ok 25-35km po ścieżce rowerowej wzdłuż autostrady, a potem po wyludnionych drogach portowych.
Wielkim plusem na pewno byli kibice, których szczególnie pod koniec nie brakowało. Wielu z nich z pewnością zdarło sobie gardła tego dnia, a landryna którą udało mi się dostac od jednej z kibicujących dziewczynek uratowała mnie przez gwałtownym spadkiem cukru (na większości oficjalnych punktów tylko woda- tylko na ostatnich 2-3 napój izotoniczny).
Trochę zabiła mnię pogoda- zimny poranek spowodował, że za ciepło się ubrałem, a gorąca, słoneczna końcówka wycisnęła ze mnie ostatnie poty.
Jeszcze z akcentów którymi nie należy się chwalic to na 23 mili, gdy już zabrakło mi sił zacząłem 'chodzonego', ale gdy przetłumaczyłem sobie, że w ten sposób wydłużam swoje męki przeszedłem do truchtu i z ten sposób zakończyłem swój 34 maraton. A wracając do wyniku, to nie mógł byc inny. Tydzień wcześniej przebiegłem Yasso800 między 3:29 i 3:35, a Yasso zwykle nie kłamie.
Edowi natomiast nic nie przeszkodziło zając 15 miejsca i wykręcic swojej życiówki w granicach 2:40, więc pewnie dla innych osób ten maraton był bardziej udany.
Strona organizatorów BELFAST MARATHON