poniedziałek, 31 grudnia 2007

2 Noworoczny Cyborg 1.01.2008- zajawko-regulamin

UWAGA!

Zapisy na Cyborga
będą odbywać się od godziny 11.00 w restauracji Targowa - na terenie Targów Katowickich (dzięki temu nikt nie zmarznie). Jeśli ktoś przyjeżdża autobusem od strony Katowic - trzeba wysiąść przystanek wcześniej niż przy Wieży Telewizyjnej, wejść na teren Targów - iść chwilę prosto, a potem w lewo i w prawo. Restauracja jest duża, nie przeoczycie jej. Samochodem będzie można wjechać na teren Targów - pod restauracją jest duży parking. Knajpa będzie otwarta cały czas od 11.00 do końca biegu więc osoby towarzyszące biegaczom będą mogły sobie tam sączyć piwko czy jeść bigosik.
Przy Bażancie na wszelki wypadek i tak ktoś będzie stał i odsyłał na zapisy wszystkich, którzy nie przeczytają tych informacji.


1. Start: godz 12 w południe od strony Bytkowa (wieża telewizyjna)
2. Trasa - 7 pętli po trasie biegu świątecznego + malutka pętelka (maraton) , 100 % asfalt (ewentualnie śnieg i lód)
3. Opłata startowa - 0zł

4. Limit czasu - czekamy na ostatniego
5. Przewidziany jeden punkt żywnościowy koło "Bażanta" (możliwość ogrzania się) będzie herbata i nawet kawa (mamy przecież generator prądu), banany, ciasto i chleb ze smalcem - reszta co kto chce

6. Trasa jest oznaczona
7. Cel zawodów:
- przywitać godnie Nowy Rok
- sprawdzić jak się biega po całej nocy tańczenia

-przewietrzyć się
- spotkać się z miłymi ludźmi
-wyłonić Mistrzynię i Mistrza Parku WPKiW w maratonie
8. na mecie okolicznościowe dyplomy, 1 zawodniczka i 1 zawodnik otrzyma nagrodę rzeczową
9. klasyfikacja:

generalna kobiet, mężczyzn, jak ktoś przebiegnie (przejdzie) mniej - też będzie sklasyfikowany (liczyć się będzie przebyta droga)
10. Jeżeli sędzia się nie znajdzie (ale raczej się znajdzie), sędzią zawodów zostanie zawodniczka lub zawodnik , który osiągnie metę pierwszy

11. Wujek Dobra Rada: weź sobie ciepłe gacie na zmianę i latarkę (jak jesteś wolny)
12. Dojazd z dworca kolejowego w Katowicach:
- przechodzimy na ulicę Sokolską i dalej autobusem 0,50,30,110,296 , wysiadka przy wieży telewizyjnej, dalej: wchodzimy do parku ok 400m i tam są zapisy i start.
Wszystkich serdeczne zapraszamy!


Aby pogadac na temat zawodów lub dopisac sie do listy startujących wejdz TU

Lodowe ślimaki vol.3

Wypad na łyżwy?
A może na ryby?


A może uwolnij swój umysł...

... i zanurz się ...

... choć na moment.

wtorek, 25 grudnia 2007

Trasy Maratonów

Istnieją trzy typy tras maratońskich oraz liczne warianty w poszczególnych typach.

1. Trasy z pętlami
2. Agrafki
3. Trasy z punktu A do punktu B

1)
Może to być jedna duża pętla, czasem dwie pętle, wyjątkowo - dużo małych pętli ( pętla kilometrowa, maraton na bieżni, maraton na pokładzie statku i tp.)
Duża pętla odsyła nas symbolicznie do wędrówki Odyseusza. Bohater wyruszył, pływa sobie, ma różne przygody i w końcu wraca do domu, gdzie wg niego wszystko ma być tak jak było dawniej (ile lat podróżował?). Coś mu nie pasuje po powrocie? Razem z synem robią z tym porządek. Penelopy nikt nie pyta o zdanie. Jaką rolę odgrywa w tej historii naprawdę Mentor?
Grecja... Czas biegnie kołowo ( o tym dużo już napisano).
"Dużo małych pętli" - skojarzenia pozasportowe: reinkarnacja, idea wiecznego powrotu F. Nietschego, Dzień Świstaka. Tak długo upadam i odradzam się na tych pętlach, aż w końcu mogę pójść na piwo.
2)
Trasy w formie "agrafki" można spotkać na Słowacji - biegniemy półmaraton do określonego punktu, robimy zwrot i wracamy tą samą drogą na start (który teraz jest metą) Przykłady: Maraton Rajecki, maraton w Liptowskim Mikulaszu.
Tego typu trasa odsyła nas do buddyzmu i psychoanalizy. W buddyzmie, jeżeli człowiek chce osiągnąć postęp na drodze duchowej, musi rospocząć dekonstrukcję swojej iluzorycznej osobowości. Dochodzi w życiu do jakiegoś punktu i teraz musi wracać, powoli wycofać się ze swoich pragnień, przywiązań, błędnych myśli i niszczących namiętności . No i w pewnym sensie wraca do momentu narodzin, a nawet przekracza go. Osiąga nie-cierpienie i spokój. Buddowie przedstawiani są przecież w pozycji embrionalnej, a ich twarze , to twarze małych dzieci.
W psychoanalizie wyglada to tak:
Dochodzę do kryzysowego punktu w życiu i zaczynam mieć tak mocne objawy nerwicy, że już tak dalej nie mogę żyć. Powoli, racjonalnie zaczynam wracać do swojego dzieciństwa i analizuję wydarzenia, które mogły mieć wpływ na to, że teraz jestem jaki jestem. Ważne konflikty dzieciństwa wyparte są jednak do nieświadomości. Jeżeli je poznam i zrozumiem - będę zdrowy i wolny.
3)
Profesjonalnie przygotowany maraton po asfalcie z punktu A do punktu B - to jest ideał wielu biegaczy. Taka trasa odsyła nas do tradycyjnej religijności katolickiej ( nie zajmujmy się teraz wariantem Polak-Katolik). Wiem co mnie na trasie czeka, gdzie są punkty żywnościowe, wiem, że trasa jest "szybka" i mam prawie gwarantowany dobry wynik. Ufam organizatorom. Będę się trzymał reguł, przykazań, święcił - będzie dobrze. Nie ma dużego ryzyka. Kłopot z takim maratonem polega na tym, że czasami na punkcie żywnościowym zabraknie wody...
Są jeszcze maratony górskie ( także z punktu A do punktu B ). Trasa jest tu zwykle gorzej oznakowana, na biegacza czekają czasem nieprzyjemne niespodzianki, więcej się człowiek namacha, ale i widoki piękniejsze.
Taka trasa odsyła nas symbolicznie do drogi mistycznej. Ma to jakiś związek z Abrahamem. Abrahamowi jest w życiu w miarę dobrze. Po co rusza w nieznane, czego szuka? Dostał obietnicę, że może być dużo lepiej.
Abraham ryzykuje i wyrusza.
Leszek

pozdrowienia od mojej Żony i ode mnie

Ślimaki na zimno - raz

Większość z nas Święta Bożego Narodzenia spędza w cieple rodzinnego ogniska. Jest to czas poświęcony refleksji, zadumy. Często postanawiamy sobie co będziemy a czego nie będziemy robili.
My Ślimaki nie chcieliśmy za długo czekać z naszymi postanowieniami i życzeniami. Wczesnym rankiem pierwszego dnia Świąt Bożego Narodzenia A.D. Rano 25 grudnia naładowani pozytywną energią pojechaliśmy sprawdzić co tam słychać po drugiej stronie "lustra".
Po kilku dniach mrozu lód zrobił się jeszcze grubszy i aby go skruszyć trzeba było włożyć więcej siły i serca. Z tegoż to powodu siekiera poszła w ręce Leszka, który sprawnie i szybko uporał się ze sporej wielkości przeręblem.

















Po wykuciu otworu na efekty nie trzeba było długo czekać i pierwsze do wody weszły nasze plażowiczki (Ewa oraz Daria).
Ale czemu się tu dziwić przecież obie były rozpalone przez Leszka (bliżej wszystkim znany jako Bono).


















Po wejściu dziewczyn przerębel pozostał do naszej dyspozycji. Czyli trzeba było po sobie posprzątać zakryć dziurę aby nikt do niej nie wpadł. Ale przed tym, grzechem byłoby nie wejść do wspaniale orzeźwiającej wody.
Wyróżniamy dwa sposoby zanurzania się w zimnej wodzie na "buddę" oraz "jacuzzi"





















Nie od dziś wiadomo, że zimne kąpiele niosą ze sobą wiele pożytecznego dla człowieka ale czy oby jedynie jemu. Przy okazji pomagamy naszym przyjaciołom spod lustra wody (o tej porze tafli lodu). Dzięki takim małym otworom dopuszczamy powietrze jakże rybom potrzebne.
Po za tym zimne kąpiele działają jak narkotyk i wytwarzają mnóstwo endorfin i ciągle chce się więcej i więcej. Także następne zanurzenie tuż, tuż ;-)

niedziela, 23 grudnia 2007

Powitanie Zimy

Ranek zapowiadał się wyśmienicie, pierwsze promienie słoneczne dotarły już do moich oczu. Na termometrze wszystko w porządku -8stC. Mamy prawie prawdziwą zimę. Postanowiliśmy z Andrzejem pojechać ją godnie przywitać w specjalny dla nas sposób. Chociaż to co ze sobą mieliśmy (siekiera, młot) wcale nie wyglądało na przyjazne nastawienie. Po 20 minutach jazdy dotarliśmy na miejsce aby naszym oczom ukazał się nasz ulubiony zbiornik Pogoria III. Dzisiaj pusta, bez plażowiczów, wędkarzy czekała cierpliwie na nasze przybycie. Musieliśmy ją trochę skruszyć do czego świetnie przydała się siekiera. Po kilku minutach mieliśmy już gotowe wejście do wody. Woda miała jak zwykle 21stC ;-) Zabawa przy wchodzeniu do przerębla jest pyszna i mam nadzieję, że nie był to ostatni raz.

„Kto rano jest budzony pocałunkiem, ten wstaje dobrą nogą”

Bieg Bożonarodzeniowy to już Ślimakowa tradycja. Ja miałem przyjemność brać udział w tym przedsięwzięciu po raz pierwszy. Jeszcze roku temu tylko nieśmiało myślałem o bieganiu, a o istnieniu Ślimaków nie miałem pojęcia. 21 grudnia 2007 roku parę minut po 17.00 razem z córką Judytą zaczęliśmy przygotowywanie punktu. Nic skomplikowanego: stolik, krzesełko, lista startowa, numery, termosy z herbatą. Były też, przygotowane przez Darię, ciasteczka z cytatami do przemyślenia. Po kilku minutach zaczęli zjawiać się pierwsi zawodnicy. Było mroźno i ręce szybko mi skostniały, całe szczęście długopis nie odmawiał posłuszeństwa. Do godziny 18.00 na starcie zjawiło się pięćdziesięciu czterech biegaczy. Był wśród nich nawet Mikołaj, jednak nie przybył z odległej krainy, ale z Doliny Trzech Stawów. Szybko wytłumaczyłem przebieg trasy, Janusz ustawiła się na czele na swoim rowerku ( tym razem pełnił rolę pilota) i wystartowali z dźwiękiem dzwonka Mikołaja. Teraz czekało mnie kilkadziesiąt minut marznięcia i czekania na pierwszego zawodnika. Jednak po starcie na punkcie pojawił się spóźnialski… Forumowy „Śmigło” miał problemy transportowe, ale udało mu się. Wystartował z kilkuminutowym opóźnieniem. Potem pojawił się jeszcze Jan Udolf , który nie spiesząc się zdjął kurtkę i pogonił całą stawkę, mając jedenastominutowe opóźnienie. Jak się biega to można sobie podumać, podziwiać park w zimowej aurze, na punkcie nie ma tego komfortu… Pierwszy zawodnik Łukasz Hildebrand z Zespołu Szkół Łączności w Katowicach (licznie reprezentowanej w tym biegu), do mety dobiegł po 23 minutach i 56 sekundach. Od tej chwili na mecie panowało straszne zamieszanie. Co kilka minut z ciemności parku wyłaniała się grupa biegaczy, a moje słabe oczy nie potrafiły zsynchronizować pracy z zmarzniętymi dłońmi.. W „łapaniu” czasów pomagał mi Leszek, dzięki temu większość biegaczy ma odnotowany czas. Umknęło nam tylko kilku – pewno byli tak szybcy, że nasze oczy nie zauważyły momentu, gdy mijali metę. Pierwszą kobieta na mecie była Diana Gołek z WKB Meta Lubliniec, co do jej czasu … powiedzmy, że było do między 28: 35, a 28:45 i to musi wystarczyć….nie wszystko przecież musi być takie jednoznaczne, perfekcyjne. Nawet w najdoskonalszym dziele musi być mały feler, żeby podkreślić doskonałość. W każdym razie po czterdziestu kilku minutach na cie byli wszyscy zawodnicy. Część dopiero teraz losowała swoje ciasteczka z cytatami.. Ja, pomimo, że nie biegałem też wylosowałem: „Kto rano jest budzony pocałunkiem, ten wstaje dobrą nogą” – tak, szczęśliwi są Ci, którzy budzeni są pocałunkami kochanej osoby. Po zakończeniu biegu część uczestników udała się do „Bażanta”, gdzie już w cieple, przy dobrych napojach rozprawiała o tym, co było i będzie. Zakończyliśmy biegowy rok. Po kilku godzinach rozeszliśmy się do domu. Wiadomo, że skoro otworzyłem ten bieg, to i zamknąć musiałem ja, więc razem „Shplusem” ostatni opuściliśmy lokal… Shplus chyba martwił się, że będę długo szedł, bo nałożył mi na głowę swoja czapkę, żebym nie zmarzł… To był koniec tej imprezy.
Święta już tuż, tuż - niech Ci, którzy rano na swoich ustach czują pocałunek ukochanej czy ukochanego pamiętaj o tych, którzy będą w te dni sami. Pamiętajmy też o tych, którzy pomimo otaczających ich osób będą samotni, dla nich nie będzie to czas radości i szczęścia. Będą spoglądać w pustkę i czekać na niemożliwe…, ale przecież Święta to czas cudów..
Joel

sobota, 22 grudnia 2007

Wyniki biegu Bożonarodzeniowego - 21.12.2007r.

Miejsce Nr star. Imię i nazwisko wyniki

1. 917 Łukasz Hildebrand 23:56
2. 930 Rafał Gałuszka 23:58
3. 912 Ireneusz Waluga 24:59
4. 943 Adam Jagieła 25:11
5. 928 Kamil Klonowski 25:13
6. 929 Roland Kopiec 27:12
7. 956 Tomasz Kucharczyk 27:20
8. 949 Dariusz Bednarski 27:40
9. 922 Aleksy Szablicki 27:50
10. 925 Artur Kubica 28:30
11.944 Jan Staniczek 28:32
12. 960 Diana Gołek 28:37
13. 924 SabAmaru Livitaca 28:40
14. 926 Jan Komander 28:40
15. 920 Patryk Robak 29:30
16. 948 Krzysztof Gros 29:40
17. 936 Marcin Wojtowicz 29:51
18. 941 Bohdan Witkiwcki 30:03
19. 964 Śmigło 30:07
20. 913 Sandra Mikołajczyk 30:15
21. 946 Daniel Pająk 30:15
22. 911 Leszek Papała 30:27
23. 931 Katarzyna Pegal 30:41
24. 950 Justyna Adamiec 31:05
25. 947 Zbigniew Markowski 31:07
26. 938 Sławomir Krajewski 31:24
27. 919 Paweł Jedynak 31:41
28. 945 Szymon Litwa 31:50
29. 934 Andrzej Ślęzak 32:30
30. 927 Michalina Mendecka 33:00
31. 915 Monika Hildebrand 33:25
32. 916 Sabina Wojtyczka 33:26
33. 935 Tadeusz Multan 33:50
34. 951 Agnieszka Pilawska 34:30
35. 961 Adam Palka 34:49
36. 918 Jarosław Pawłowski 35:00
37. 965 Jan Udolf 35:04
38. 959 Franciszek Pendolski 36:27
39. 940 Marcin Skaczyński 38:30
40. 923 Łukasz Jedliński 38:44
41. 910 Judyta Ciesińska 39:48
42. 957 Karolina Wilczyńska 41:43
43. 958 Radosław Miler 41:43
44. 939 Gabriela Hudyka 43:28
45. 937 Krzysztof Hudyka 43:29
46. 963 Łukasz Aksamit 43:57
47. 952 Miras Witas 44:25
48. 953 Michał Witas 44:25
49. 954 Paweł Maślankiewicz 44:25

te osoby biegły, ale były szybsze niż oko sędziego :-) postaram się uzupełnić ich czasy..

50. 914 Monika Mikołajczyk
51. 921 Stanisław Bednarski
52. 932 Robert Bednarek
53. 933 Arkadiusz Kordas
54. 942 Piotr Dudała
55. 955 Patryk Cichy
56. 962 Tadeusz Biskup



Święta

Kolejny rutynowy dzień odkąd właściciel mieszkania kazał wszystkim wynieśc się pod koniec grudnia. Po pracy kafejka internetowa na Parnell Street, potem telefon i jazda autobusem linii 16A na południową stronę Liffey w poszukiwaniu pokoju do wynajęcia.

Trwało to drugi tydzień więc miał już w tej mierze pewną praktykę. Był już w wielu domach. Niektóre z nich wyglądały jak pałace, inne jak mysie nory. Widział nie remontowane od lat mieszkania, w których nie dało się oddychac z powodu stęchlizny i zapachu grzyba. Był w zawilgoconych suterenach, za wynajem których właściciele życzyli sobie horrendalne sumy. Oglądał też domki, gdzie było przytulnie, wręcz rodzinnie i ciepło od palącego się ognia w kominku. Nigdzie jednak nie spodobał się lokatorom na tyle, żeby tam zamieszkac.

Nasz bohater zastanawiał się każdorazowo nad powodami odmowy. Nie wiedział czy to kwestia dużej konkurencji wśród poszukiwaczy lokum, czy nie zmieścił się w jakichś tajemniczych kryteriach lokatorów.

Te wszystkie próby zrobienia dobrego wrażenia doprowadzały go do obłędu, ponieważ w każdym miejscu mieszkały osoby całkowicie od siebie różne. Przedział wiekowy zaczynał sie od szesnastoletnich studentów koledżu do ponad czterdziestoletnich „starych panien”. Byli to ludzie różnych charakterów, narodowości, różnych kolorów skóry, zawodów, orientacji seksualnych, zainteresowań. Prawdopodobnie jedyną wspólną kategorią do której można było ich wszystkich wrzucic, brzmiała „osoby szukające współlokatora”.

Jadąc autobusem, myślał co w tym czasie jego przyjaciele robią w rodzinnym kraju. O tym, że pewnie zima znów zaskoczyła drogowców, że dzieciaki jeżdżą na sankach z górki pod blokiem i lepią bałwana, a wieczorami w parku księżyc oświetla drogę i słychac jak pod butami skrzypi śnieg.

Nie zastanawiał się, gdzie i jak spędzi zbliżajace się święta. W tamtej chwili był na krawędzi bezdomności i miał ważniejsze priorytety.

Wysiadł z autobusu w okolicy Harold's Cross i ogarnął go wieczorny chłód. Poprawił na głowie czapkę, którą prawie zerwał mu podmuch wiatru i poszedł ciemną ulicą wzdłuż szpaleru ceglanych domków. Minął sklep i skręcił w Leincester Road. Następnie wsadził rękę do kieszeni i wyciągnął kartkę zanotowanym wcześniej numerem domu.

czwartek, 20 grudnia 2007

Szopka

Wczoraj kiedy wychodziłem z moją Znajomą na spacer, opowiedziałem jej o pewnej rodzinie, która mieszka w pobliżu.
Sprawiają nieco dziwne wrażenie. Mężczyzna - w wieku nieokreślonym , gdzieś pomiędzy 45 a 55 lat, wysoki, szpakowaty, z brodą (niezbyt wypielęgnowaną), recę zdradzają pochodzenie robotnicze. Cały jest jakby trochę usztywniony. Rysy twarzy jednak "szlachetne". Teraz jego wybranka: dziewczyna młoda, dużo młodsza od niego. Bardzo ładna! Jak ktoś na nią spojrzy , to ona wyraźnie się wstydzi - błyśnie okiem i zaraz patrzy gdzieś na buty. Zero makijażu, no może ciut (nie mam do tego oka). Ale to nie koniec - mają też (a jakże!) dzidziusia. Ona jest strasznie w to dziecko wpatrzona - tuli go , kołysze, ciągle do niego przemawia itp. Wcale nie spojrzy na faceta. On - taki trochę z dystansem do małego, boi sie go podnieść, boi się chyba bawić z nim. Jako psycholog myśle sobie: no tak, całkiem powariowali na punkcie dziecka, jeśli się to tak bedzie utrzymywać , to bedzie to kosztem związku żony i męża. Swoją drogą - mówię do mojej znajomej (a przechodzimy właśnie przez mostek w parku) - co ona w nim widzi? Ludzie się jednak czasem dziwnie dobierają.
Znajoma (cały czas idziemy "pod rekę") zatrzymała się i położyła mi delikatnie palec wskazujacy na ustach.
Aha , już wiem (jak ona ze mną wytrzymuje?)
to Maria , św. Józef i Dzieciątko

Wesołych Świąt

Leszek

niedziela, 16 grudnia 2007

Osiemnaście...

Czy bieganie to tylko sport? Rodzaj wysiłku fizycznego pozwalającego utrzymać nasze ciała w dobrej formie? Rozpoczynając rok temu biegową przygodę tak właśnie myślałem. Wychodziłem wtedy skoro świt, a właściwie przed nim i człapałem sobie po chorzowskim parku. Żeby lepiej się poczuć, rozruszać sflaczałe mięśnie. W trakcie treningów zacząłem jednak odkrywać też inne walory biegania. Czas spędzony na ścieżkach pozwalał na zastanowienie się nad wieloma sprawami dnia codziennego. Wiadomo, że bieganie nie przynosiło rozwiązań, ale dawało możliwość spojrzenia na wszystko z pewnym dystansem. Jednak pierwszorzędną sprawą jaką zawdzięczam bieganiu jest grono niepowtarzalnych ludzi których spotkałem. Ludzi niezwykłych, pełnych ciepła, przyjaznych. Wspaniałe okazało się również to, że można z nimi nie tylko biegać, ale też pogadać, wypić piwo, pomilczeć.... I właśnie dzięki temu znalazłem się na kolejnej edycji Perły Paprocan.
Pierwszy bieg z tej serii (myślę, że mogę już pisać o serii, bo widząc zapał organizatorów, na pewno cykl ten rozrośnie się w spore dziełko) był niezwykle udany, pomimo wiejącego wiatru, padającego deszczu i zimna...
Nie do końca byłem przekonany czy dobrym pomysłem jest przebiegnięcie całego dystansu maratonu. Forma i samopoczucie nienajlepsze (a właściwie złe), warunki pogodowe zachęcały raczej do udania się w jakieś cieplejsze miejsce, na szczęście tym razem chociaż nie padał deszcz... ale temperatura była znacznie niższa. Termometr niedzielnego ranka wskazywał trzy stopnie Celsjusza poniżej zera. Niebo zakryte chmurami sprawiało wrażenie groźnego i nieprzyjaznego, a świat był pogrążony w szarości. Co takiego dnia może zdarzyć się dobrego? Byłem przekonany, że nic.. ale siedzieć w domu też mi się nie chciało, więc zebrałem się, wsiadłem do samochodu i ruszyłem to Tychów.
Po dotarciu na miejsce ogarnęło mnie zdziwienie.. na miejscu roiło się od biegaczy, organizatorzy postarali się o ciepłe biuro, szatnię, łazienkę. Przy trasie czuwała karetka pogotowia z pełną obsadą… No nie wiem, czy ja trafiłem na III Perłę, bieg bez opłat, minimum organizacji? Być może z powodu mojego roztargnienia dojechałem w inne miejsce? Nie – jezioro wygląda znajomo, uśmiechające się (w większości) znajome twarze. Byłem w dobrym miejscu. Zapisy poszły sprawnie. Na bieg przybyła duża grupa biegaczy, pomimo mrozu wszyscy byli zadowoleni i cieszyli się z możliwości kolejnego sprawdzenia się. Przed biegiem Alek wygłosił mała mowę, wręczył Darii i Leszkowi symbol Filipidesa za pomysł i organizację Maratonu NIC.
Jak to przed świętami, był też opłatek i życzenia – mała ilośc czasu nie pozwoliła na „uściski” z każdym (mam nadzieję, że tylko to), trzeba było się spieszyć, bo towarzystwo już nieco zmarzło. Potem Karolina, Patrycja i Radek (który niestety był rozdarty między Perła, a pracą i nie mógł nam cały czas towarzyszyć) zaprowadzili nas na start. Krótka informacja o przebiegu trasy, pamiątkowe zdjęcie i odliczanie… Byłem już nieźle zmarznięty, ręce skostniały mi całkowicie i miałem duże wątpliwości co przebiegu mojego startu. Od samego początku założyłem, że nie będę forsował tempa. Ot taki sobie bieg dla zdrowia, no może trochę dłuższy, ale mający sprawiać przyjemność, jeżeli cokolwiek tego dnia mogło mi jej przysporzyć. Na pewno ogromną przyjemność odczuwała większość biegaczy. Zadowoleni, uśmiechnięci biegli po śliskiej nawierzchni.. Zewsząd docierały do mnie śmiechy i wesołe rozmowy. Nawet nie uczestnicząc w nich było przyjemnie słuchać tych wesołych ludzi. Dzisiejszego dnia nad Paprocańskim Jeziorem zebrało się mnóstwo pozytywnej energii. Mam nadzieję, że promieniującej na większy obszar. Chociaż.. czy wszyscy biegacze ją odczuli ? Tego nie wiem, przecież nie rozmawiałem z każdym, nawet nie udało mi się pogadać z przyjaciółmi… jak to bywa podczas takich imprez, część skończyła wcześniej, biegnąc krótszy dystans, a wszechogarniające zimno nie sprzyjało czekaniu na pozostałych. Trasa pokrywała się niemal całkowicie z poprzednią edycją, lekko zmieniono tylko mały fragment, żeby uniknąć agrafki przy końcu maratonu. Tym razem otaczał nas zimowy krajobraz. Drzewa pokryte białym puchem. Nawierzchnia też była biała. Tym razem nie grzęźliśmy w błocie i nie wpadaliśmy w ogromne kałuże wody, ale ślizgaliśmy się na nierównościach. Dopiero po przebiegnięciu większej części pierwszego kółka odczułem ciepło w dłoniach, mogłem już swobodnie ruszać palcami. Starałem się biec równym, niezbyt szybkim tempem, żeby zbyt wcześnie nie odczuc zmęczenia. W końcu ostatnimi czasy nie trenowałem zbyt intensywnie, a zmęczenie odczuwałem każdego ranka.. Pierwsze okrążenie minęło dość szybko, starałem się jednak kontrolować tempo. Wiedziałem, że nie jestem przygotowany na szybki bieg, więc musiałem dbać aby tempo było odpowiednie. W lasku otaczającym jezioro było sporo spacerowiczów spoglądających z lekkim niedowierzaniem na biegające istoty z zawieszonymi numerkami. Wszyscy jednak obdarzali nas uśmiechem i zachęcali do dalszego trudu. Niestety zauważyłem nad brzegiem jeziorka paru zwolenników mordowania… mam tylko nadzieję, że piekielnie zmarzli, a nic nie złowili…Drugie kółko pokonałem tym samym rytmem. Stawka uczestników rozciągnęła się na siedmiokilometrowej pętli. Nikt nie odczuwał zimna… no poza stojącymi na punkcie żywieniowym i mierzącymi czas… właściwie to ich podziwiam najbardziej. My biegaliśmy sobie w kółko zastanawiając się nad swoim marnym losem, albo żartując sobie, a oni w zimnie musieli mozolnie śledzić czasy, dbać o zapewnienie picia i jedzenia, a my dostrzegaliśmy ich właściwie dopiero po zakończeniu biegu… Chyba nienależycie ich doceniliśmy. Patrycja, Magda, Ulka, Piotr, Alek i dobra dusza Janusz…(może kogoś pominąłem, ale wiecie jacy są biegacze, truchtają sobie i nic ich nie obchodzi) wszyscy oni świetnie spisywali się w swoich rolach. Właściwie można by pisać tylko o ich pracy i wysiłku…ale mnie tam nie było. Trzecie kółko to ostatnie dla biegających płómaraton – po jego zakończeniu trasa lekko się wyludniła. Cały czas otaczało nas zimno i szarość, ale większości to nie przeszkadzało. Pozostali na trasie mknęli przed siebie, zmagając się z własną niemocą i zmęczeniem. Właściwie biegnąc jednym rytmem nie odczuwałem większego zmęczenia, nie bolała mnie żadna cześć ciała, nie miałem najmniejszej myśli, żeby zakończyć bieg wcześniej. Biegłem sobie spokojnie, zupełnie sam, zdany tylko na swoje słabe siły. To jednak nic nowego, przecież na co dzień, ciągle jesteśmy sami, pomimo wielu deklaracji przyjaźni i zrozumienia. Cały czas otrzymujemy komunikaty o zrozumieniu i akceptacji, ale w ostateczności okazuje się to nic niewartym gadaniem… Pokonywałem więc kolejne metry, próbując pogodzić się z otaczającym światem. Chyba te godzenie nie wyszło mi najlepiej… ale bieg całkiem dobrze. Na trasie nie miałem żadnego kryzysu. Biegłem w miarę równym tempem. Maraton ukończyłem w 03:32:22. To był mój osiemnasty maraton w tym roku. Osiągnąłem pełnoletniość…
Zdjęcia z imprezy są dostępne na TU , wyniki zostaną opublikowane na forum www.biegajznami.pl (TU) . Maraton ukończyło 14 osób, w imprezie wzięło udział kilkadziesiąt pokonując różne dystanse, nieoceniony wysiłek w organizację włożyło kilka.. wszystkim chwała.
Joel

piątek, 14 grudnia 2007

Porubski dwumaraton

Znamy już relację Adama z tej imprezy, więc będzie to tylko uzupełnienie. (Informacje pochodzą ze strony www.42195.sk, dział „spravy” 13.12.07,”czytajcie więcej beletrystyki”)
Miro pisze, iż miał wrażenie, że Adam chciał wygrać tą imprezę. Po dwóch pierwszych okrążeniach był pierwszy. „Ja go zostawiłem, jeżeli stać go na to – niech biegnie, dla mnie to zbyt szybki początek” – skomentował Daniel Oralek , zwycięzca dwumaratonu. Na mecie Adam zameldował się o 25 minut później niż Daniel. Podobnych ekscesów dopuszcza się Adam także na Żylińskim Hambugu – pisze Miro- jeżeli umiałby się pohamować na początku , mógłby pobiec oba maratony 2:50 – 2:55 i zająć w całej imprezie 2 miejsce. W drugim dniu , biorąc pod uwagę kryzys energetyczny z dnia poprzedniego, Adam poradził sobie bardzo dobrze , był jednym z czterech zawodników, którzy pobiegli drugi maraton szybciej niż pierwszy.
Słowaccy Zbieracze Maratonów przyznali Adamowi ponadto tytuł „Mistrz równego tempa” – różnica pomiędzy czasem z pierwszego i drugiego dnia to tylko nieco ponad minutę.
W kategorii kobiet, zwyciężyła Jirzinka Kocianova (3:26, 3:28, 1981). Można śmiało powiedzieć, że Jirzinka ma w Czechach taką pozycję , jaką ma kilka młodych , a nielicznych biegaczek na naszych zawodach.. Ze względu na wiek, urodę i czar – jest z pewnością obiektem westchnień wielu biegaczy. Z powodu średniej wieku naszych biegaczy- amatorów, adoratorzy naszych zawodniczek zwykle przeżywają właśnie „drugą młodość”.
A teraz oddajmy głos mojej Znajomej: Skąd zainteresowanie kobiet po trzydziestce młodszymi kilka lat chłopakami?! Zaczyna się od tego, że kręci się obok Niej wielu starszych panów – na początku fajnie – faceci po 40-stce są bardziej czuli ,doświadczeni, mają wyrobioną często jakąś „pozycję”, jak trzeba to trochę taki „tata”, no ale potem druga strona medalu: przywiązanie do wody kolońskiej z lat osiemdziesiątych, na kasecie: „dinozaury rocka”, golenie się za pomocą starego pędzla, włosy na plecach zamiast na głowie i częste próby odmładzania się za pomocą „nowoczesnych gadżetów” na płaszczyźnie technologicznej jak i ideologicznej.
No i kobieta myśli: zaraz, zaraz... potrzebuję więcej pasji, energii życiowej, żywiołu, świeżości - nie będę kręcić kogoś młodszego? No i zaczyna się następny etap: Ona 34-ka a on 27 lat.
No ale tego ciągnie znowu do mamy...

Wasz Korespondent L.N.

wtorek, 11 grudnia 2007

Żyliński Hamburg nr 78 ( 9.12.07) volume 2

Moja wycieczka się jeszcze nie skończyła. Mam wolne popołudnie i nagle zdaję sobie sprawę , że przebywam w kraju , który w 2002 roku został mistrzem świata w hokeju , a w następnych latach zajmował miejsca w ścisłej czołówce. Miejscowa drużyna: „Wilki” podejmuje drużynę z Nitry. Nie jestem fanem hokeja , ale kunszt potrafię docenić, interesuje mnie też otoczka imprezy, a lodowisko znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie dworca kolejowego ( a wiec blisko).
Lodowisko w Żylinie to spory kompleks, w którym ważną rolę odgrywa duży pub, ponadto bezpośrednio przy wejściach do sektorów znajdują się bufety, które serwują piwo Corgoń , trzy rodzaje wódek i kiełbasę. Ludzie raczej nie siedzą sztywno na swoich krzesełkach oglądając mecz , lecz poruszają się po osi widownia-bufet-widownia-pub. Bilety dostępne są w trzech cenach 30,60 i 90 koron. W całym obiekcie widać sporo dziewczyn, ludzi w różnym wieku , kibice obu drużyn są przemieszani, nieagresywni – całość sprawia wrażenie imprezy typowo towarzyskiej.
A mecz? Hokeiści i sędziowie wjeżdżają na lód następuje krótka rozgrzewka: co to za choreografia ? Chyba walc. Pięknie rozgrzewają się sędziowie – widać, że są świadomi publiczności i chcą się jej zaprezentować.
Rozpoczyna się mecz i teraz nie mam wątpliwości – wszystkie skojarzenia wiążą się ze światem hiszpańskim: bramkarz tańczy flamenco, rozjuszony ale też pełen gracji napastnik pędzący z krążkiem – corrida, atak pozycyjny to pełne zwrotów i napięcia tango.
Ogladając hokej często zwracamy uwage na bójki, brutalne faule i przepychanki. Zdałem sobie sprawę, ogladajac ten mecz, że na całą rzecz można spojrzeć inaczej: zawodnicy pomimo, iż są silni, szybcy, szalenie zmotywowani, bardzo dbają o to żeby do kolizji, uderzenia, brutalnego zagrania nie doszło, czasami wymaga to sporej finezji, a efekt? ... to brawa ze strony widzów. Rozumiem też dlaczego kije hokejowe są z drewna , a nie z „supernowoczesnego materiału” – chodzi o to, żeby przy przypadkowym uderzeniu kijem zawodnika rozpadł się kij , a nie zawodnik ( tego wieczoru połamane zostały trzy kije).
p.s : Drużynie z Żyliny raczej się nie wiedzie w tegorocznych rozgrywkach ( w odróżnieniu od piłkarzy , którzy są na pierwszym miejscu w lidze), wiecej:
http://www.hokejzilina.sk/
Auror: Leszek Naziemiec

poniedziałek, 10 grudnia 2007

Żyliński Hamburg nr 78 ( 9.12.07)

Będąc na wycieczce na Słowacji , nie mogłem nie wystartować w maratonie , który organizowali akurat dobrzy znajomi. Trasa znana , zawodników mało, czułem, że moi towarzysze myślą, żeby jakoś „przeżyć” ten maraton a potem iść się rozluźnić do knajpy. Walka sportowa jednak była: Szanio , mimo , iż biegł dzień wcześniej maraton postanowił, że nie da się łatwo młodziakowi , czyli mnie. Walczyliśmy sportowo do samego końca. Mogę powiedzieć, że takie zachowanie 60-letniego kolegi to dla mnie zaszczyt, ponieważ były czasy, w których w biegach , a szczególnie w cyklistyce mało kto mógł się z nim równać.
No ale jesteśmy już na piwie. Siedzimy w czwórkę: Szanio, Miro, Vlado (biegł 10km) i ja.
Szanio zaczął mówić o ludziach, którzy notorycznie skracają trasę: że go to denerwuje, że tego nie rozumie , a także , że dobra trasa maratonu to taka , gdzie jest mało możliwości skracania.
Ja na to: co mnie obchodzi, że ktoś skraca , czy inaczej oszukuje? Mnie to nie boli, ja pilnuję siebie, a on oszukuje siebie. Wyników nie robimy, jest to tylko zabawa.
Ale Miro na to: Mnie też to nie boli , tylko że chodzi o co innego. Zawsze powinno się zgłosić sędziemu, że ktoś oszukał.
Ja: dlaczego?
Miro: ponieważ taka osoba daje zły przykład. Następny zawodnik to zobaczy i zrobi to samo, taka jest praktyka.
No tak , myślę głośno popijając staropramena w knajpie, a jak przyjdzie nowicjusz pełen szczytnych idei i od razu zobaczy szwindel ? To będzie „zgorszenie” i może przestanie chcieć startować lub zacznie już zawsze grać nie fair.
Bolesne jest, że jesteśmy znajomymi , kumplami , sportowymi przeciwnikami , a oszukujemy się. A jak będzie z nami poza areną sportową?
Spotkanie przy piwie było tego dnia dłuższe niż zazwyczaj.
c.d.n niebawem
Wasz korespondent z Żyliny Leszek Naziemiec

poniedziałek, 3 grudnia 2007

V Bieg Świąteczny -21.12.2007 zapowiedź

zaprasza na


V Bieg Świąteczny


na dystansie 7 kilometrów


Start piątek 21.12.2007 o 18:00 przy wejściu do parku WPKiW od strony wieży telewizyjnej. Zapisy (bez opłat startowych) przed startem. Nie zapewniamy ani nagród, ani opieki lekarskiej (każdy biegnie na własną odpowiedzialność, własnym tempem), ani szatni, ani możliwości umycia się po biegu, jedynie dobrą zabawę, odrobinę ruchu na wolnym powietrzu. Na mecie będzie ciepła herbata - to na pewno, a wszystko inne... to się jeszcze okaże.

czwartek, 29 listopada 2007

Porubski Dwumaraton-Ostrawa 24-25.11.2007- krótka relacja Adama

Około 9 rano w sobotę przyjechałem do Ostrawy, na miejsce gdzie miał sie rozpocząć Dwumaraton.

Pogoda była nienajlepsza padał deszcz temperatura około 6stopni na pierwszy maraton zgłosiło się 68 zawodników z pięciu krajów .

Punktualnie o 10:00 rozpoczął się start gdzie do pokonania było 12 pętli bieg rozpocząłem zbyt szybko na początku co zaowocowało kryzysem na 28 km. Do mety dotarłem jako siódmy z czasem 3:03:55co dało mi czwarte miejsce w kategorii wiekowej.

Pierwszy był Daniel Oralek z czasem2:39:03 a pierwszy Polak uplasował się jako trzeci Tadeusz Jasek 2:58:54

Drugiego dnia wiał silny wiatr lecz nie padało. Maraton rozpocząłem tym razem spokojnie, dzięki czemu obyło się bez kryzysu na trasie i na mecie byłem piąty z czasem 3:02:48 co dało mi trzecie miejsce w kategorii. W tym dniu również wygrał Oralek jednak z czasem gorszym niż w dniu popszednim.Cały Atmosfera na obu Maratonach była przyjazna,posiłek gorący.Nie obyło się również bez dobrego zimnego piwka jak to w Czechach...

Dwojmaraton będe wspominał dobrze i wszystkim mogę polecić na przyszłość

Pozdrawiam

Adam Jagieła



Wyniki znajdziecie TU

środa, 28 listopada 2007

Początek sezonu pływackiego w jaskini "Punkvy"

We wrześniu nasz klub "Ślimak Bytków" wybrał się na zawody biegowe do Brna. Po drodze postanowiliśmy zobaczyć słynną w okolicy przepaść "Macochę". Dowiedziałam się, że jest ona połączona ze znanym w Czechach systemem jaskiniowym Punkvy. W Punkvach płynie z kolei podziemna rzeka (dł ok. 500m), w której co roku odbywają się niecodzienne zawody: w październiku około 100-osobowa grupa śmiałków, w samych kąpielówkach lub strojach kąpielowych, przepływa odcinek tej rzeki długości 300 metrów, przy czym temperatura wody wynosi tylko 8-9 stopni. Pomyślałam sobie wtedy, że bardzo lubię nowe doświadczenia i chociaż brakuje mi tkanki tłuszczowej spróbowałabym raz w takich zawodach wystartować. Na moją decyzję miał chyba wpływ groźny ale i wspaniały widok Macochy.

W październiku zadzwoniłam do organizatora i odpowiedział mi, że możemy startować. No i pojechaliśmy.

Na miejscu przed startem zebrała się spora grupa ludzi. Organizator wywoływał z tłumu pływaków ludzi, którzy byli jego specjalnymi gośćmi: W sumie 5 osób, które przepłynęły kanał La Manche, zawodnika z Niemiec i... mojego męża Leszka (którego potraktował jak szefa polskiej grupy), a powinien przecież wywołać mnie jako najśliczniejszą dziewczynę na zawodach ;-).
Po prezentacji zawodników i odświętnych przemowach wsiedliśmy na łodzie i zaczęliśmy wpływać w czeluść. Było ciemno, zimno, wprost przerażająco - myślałam, że chyba zaraz umrę. Rzeka meandrowała pomiędzy stalaktytami a mi było źle.
Sytuację pogarszał jeszcze Leszek, który zamiast mnie wspierać, robił jakieś nieadekwatne uwagi. W końcu byliśmy na starcie: organizator o wyglądzie Charona, w półmroku, dawał sygnały kolejnym dwójkom zawodników, że mogą startować , ale dla mnie było to raczej zejście do czyśca. Z trudem mogłam się poruszać w wodzie, która była dla mnie gęsta jak olej , w pewnym momencie straciłam motywację do dalszego płyniecia i myślałam , że stracę przytomność. Leszek płynął koło mnie i chciał mnie ratować jeśliby się coś stało, dla mnie była to jednak bliskość denerwująca , bo zamiast mi pomóc to kopnął mnie 2 razy:-).
W końcu gdy dotarłam jakoś do brzegu, byłam kompletnie wyziębiona, chociaż na dolne partie ciała (stopy i podudzia :)) założyłam neopren. Stwierdziłam, że co jak co, ale stopy są najważniejsze. Na brzegu grubo sie ubrałam ale nie potrafiłam odczuć ciepła, dopiero dwie doświadczone pływaczki zajęły się mną, rozebrały, roztarły i kazały sie napić rumu. No więc uratowało mnie ciepło kobiece. :-) Potem jeden z zawodników rzeczywiście poczęstował mnie rumem, mój bezużyteczny mąż;-) oczywiście także na alkohol się załapał.
Leszek później będąc na normalnym basenie stwierdził, po treningu z Arturem, że może holować ludzi bardzo długo i to go uspokoiło, ja natomiast zgryźliwie się zapytałam, czy jeżeli jest takim asem, to umie poholować kilku topielców naraz:-)
W tej chwili myślę, że choć nie mam już ochoty wchodzić do zimnej wody, było to jednak wspaniałe doświadczenie.

Autor: Leszek

Komentarz Muchy: Leszek tak się wstrzelił, że równie dobrze mogłaby to być moja relacja ;-)

A zdjecia i filmik z zawodów znajdziecie TU

sobota, 24 listopada 2007

Kostki lodu…. - (bijąca przewrotnym optymizmem) relacja Joela z Żylińskiego Hamburga 16.11.2007

Gdy wstałem 16 listopada 2007 roku za oknem była prawdziwa zima.. Biały krajobraz zasłonił wszystkie szarości świata zewnętrznego. Nie sposób było oderwać oczu od pięknego widoku drzew pokrytych białymi czapkami… tylko, że następnego dnia miałem wyruszyć rano do Żyliny na specjalną edycję tamtejszego maratonu. Simon Alexander obchodził swoje 60 urodziny. Na początku roku postanowił, że do dnia urodzin przebiegnie 60 maratonów . Z postanowienia wywiązał się z nawiązką, przebiegł 65 maratonów. Grupa ślimaków chciała uczcić to wydarzenie biorąc udział w tym szczególnym maratonie. Komunikaty z piątkowego ranka nie były zbyt optymistyczne.. drogi zasypane, przejścia graniczne zablokowane przez ciężarówki. W Czechach i Słowacji biały puch też narozrabiał na drogach. Całe szczęście śnieg przestał sypać jeszcze przed południem, więc była nadzieja, że przez kilkanaście godzin sytuacja na drogach „znormalnieje”. Tak się też stało, gdy w sobotę o godzinie 05.00 wyjeżdżałem z Siemianowic nie napotkałem żadnych problemów, no może tylko zmartwiła mnie niska temperatura, ale w czasie jazdy to nie przeszkadza. Do Żyliny dotarłem zgodnie z planem. O godzinie 08.00 w Żylińskim parku zebrała się spora grupka biegaczy, w tym troje ślimaków: Daria, Artur i ja. Był też Leszek, ale zajął się dziećmi i na czas biegu zabrał je, moją żonę i siostrę na wędrówkę po mieście. Temperatura niestety nie była dla nas łaskawa. Niebo pokryte było chmurami. Atmosfera jednak była miła i przyjazna. Na starcie spotkała się grupa zaprzyjaźnionych biegaczy, którzy nie oczekują nagród, uznania, ale biegają dla przyjemności. Gorące przywitania, krótkie rozmowy, Simon udzielał wywiadu…. jeszcze pamiątkowa fotka :

i wszyscy ruszyli na start… Ile razy pisałem relacje z Żyliny ? Naliczyłem trzy. Co więc można nowego napisać o czterdziestu dwóch jednokilometrowych kółkach ? Do tego ostatnia opowieść jest sprzed niecałego miesiąca… ale jak to bywa w naszym życiu i ta wyprawa była inna, wyjątkowa. Przede wszystkim wszyscy przybyli na start żeby uczcić uroczystość Simona, zawsze uśmiechniętego, skorego do żartów i rozmów.

Stanęliśmy więc na starcie wśród drzew pozbawionych już liści, na alejce pokrytej lodem. Otaczało nas zimne powietrze przenikające nas na wylot. Chwila koncentracji i ruszyliśmy. Zacząłem kolejny maraton. Simon ruszył bardzo szybko, przez pewien czas biegłem z nim, ale raczej po to żeby się rozgrzać. Nie miałem zamiaru łamać życiowych rekordów, a poza tym cały czas odczuwałem skutki niedoleczonego przeziębienia. Kilka kółek biegłem jednak dość szybko, potem zwalniając. Zimno nie ustępowało, chociaż było już mniej odczuwalne. Na trasie zdarzały się fragmenty lodu i trzeba było uważać, żeby bieg nie zamienił się w „upadek” figurowy na lodzie…

Ten Żyliński skrawek parku wydawał mi się tym razem smutniejszy, przygnębiający, każdy zakręt zamiast przynosić radość zbliżania się do końca, dostarczał bólu, zmęczenia, myśli krążyły wśród nierozwiązanych spraw. W głowie pojawiały się coraz to nowe myśli, ale przebyte kilometry nie zbliżały do rozwiązania, do odkrycia nowych wyjść. Więc biegłem w poszukiwaniu, mając nadzieję, że może jednak coś błyśnie. Błysnęło na chwilę słońce, rozgrzewając biegaczy i sędziów. „W końcu słońce wzejdzie też w życiu…” – usłyszałem. Wierzyć to znaczy oczekiwać. Czekać na te promienie… i wtedy i dzisiaj nie jestem przekonany, że to ciepło jest dla każdego. Nie wszystkim zaświeci w twarz jasne światło, które ogrzeje i napełni fotonami pozwalającymi stawiać czoła nowym wyzwaniom. Niektórzy muszą zmagać się z zimnem i ciemnością, przynoszącym tylko ból i rozczarowanie. Może wtedy lepiej odejść w niedostępne rejony świata, żeby nie zabierać ciepła innym… Zmagając się z takimi i innymi myślami pokonywałem kolejne okrążenia. Raz mijałem niektórych biegaczy, to znowu oni doganiali mnie i prześcigali. Nie miało to większego znaczenia, z każdym krokiem zbliżałem się do mety biegu. Temperatura niestety nie wzrosła – słońce szybko się schowało. Jak to bywa na Żylińskim Hamburgu na stoliku gościła tylko woda, jakiś sok i gorąca herbata. Jednak okazało się, że w kubeczkach z wodą i sokiem jest coś do jedzenia.. to były kostki lodu!!! Po połknięciu kilku na pewno każdemu biegaczowi przybyło energii, mi nie – bo ja żywię się fotonami, których wokół mnie jest coraz mniej….

Bieg ukończyło czternastu zawodników. Ślimaczki dobiegły do końca maratonu w dwuosobowym składzie ( ja i Daria), Artur zakończył zmagania –zgodnie z planem – na półmaratonie. Cały maraton tym razem przebiegło osiem osób.

Pełne wyniki ( za www.42195.sk) :


1. Naziemiec Daria 76 POL Slimak Bytkov 4:23:36


1. Tichý Peter 69 SVK ŠKP Čadca 3:22:24

2. Simon Alexander 47 SVK DS Žilina 3:39:19

3. Drygalski Dominik 63 POL Zakład Taboru Bydgoszcz 3:47:55

4. Kriško Miroslav 57 SVK 42195.sk 3:57:43

5. Mariusz Ciesiński 70 POL Ślimak Bytków 3:58:07

6. Krumer Miroslav 49 CZE Ostrov 4:08:21

7. Březina Jiří 39 CZE SK Přerov 4:25:38

8. Ružbarský Ján 66 SVK SEZO Žilina 2:02:20 25 km

9. Neslušan Miroslav 70 SVK MŠK Kys. N. Mesto 1:31:30 1/2M

10. Požár Ivan 37 SVK AK Žilina 1:57:51 1/2M

11. Kubica Artur POL Slimak Bytkov 1:59:42 1/2M

12. Michalík Marian 52 SVK AK Žilina 1:20:30 14 km

13. Seitl Otto 52 CZE MK Seitl Ostrava 21:23 3 km

Po maratonie, biegacze i inni zaproszeni gości na zaproszenie Simona udali się na uroczysty obiad. Były życzenia, przemówienia, prezenty. Dobrego jedzenia i picia nie zabrakło dla nikogo, szkoda tylko, że trzeba było opuścić to miłe grono i wracać do świata, który znowu trochę się zmienił, stał się mroczniejszy i bardziej niezrozumiały. Gdzie jest słońce, którą drogą do niego dojść…?

Joel

środa, 7 listopada 2007

Piramida… - relacja Joela z II Paprocańskiej Perełki

W niedzielny ranek 04 listopada 2007 roku nie musiałem zrywać się z łóżka; o godzinie 06.00 zakończyłem nocny dyżur w pracy. Pozostało jeszcze kilka godzin na dojechanie do domku, wypicie kawy, sprawdzenie prognozy pogody, spakowanie stroju do biegania i w drogę. Ruszyłem na poszukiwanie piramidy….. No podróż wcale nie była taka długa, bo nie wybrałem się do Egiptu czy Ameryki Południowej, ale do Tychów, gdzie grupa zapaleńców z Tyskiego Stowarzyszenia Sportowego postanowiła zorganizować II Perełkę Poprocańską. Tym razem organizatorzy przygotowali trasę o długości pełnego maratonu, wymierzyli też połówkę. Jak to w takich biegach bywa, można też było przebiec krótszy dystans.

Jadąc na miejsce nie myślałem zbytnio o bieganiu, kawa nie wypędziła ze mnie zmęczenia, a poza tym trzeba było szukać piramidy… okazało się to niezbyt trudne! Ot po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów znalazłem się pod budowlą mającą kształt piramidy. Obok park, jeziorko – nic tylko się zachwycać. Jedyny problem to pogoda, która nie rozpieszczała. Jeszcze gry wyjeżdżałem z domu słoneczko nieśmiało przebijało chmury, ale gdy znalazłem się na miejscu spotkania, na parkingu przy hotelu „Piramida” nie było go na niebie. Nad nami wsiały ciężkie chmury i zaczynał padać deszcz. W ciągu kilkunastu minut na parkingu zebrała się grupa kilkudziesięciu osób. Wszyscy razem przeszliśmy na brzeg jeziorka Poprocańskiego, gdzie Patrycja zamontowała biuro zawodów. Po chwili na miejsce wpadła Karolina z Radkiem, którzy jeszcze oznaczali trasę przemierzając ją na rowerach. Byli.. lekko ubrudzeni błotem, co dało nam wstępny obraz trasy. Niestety w czasie zapisów rozpadało się na dobre, listy kompletnie przemokły ( nie mam pojęcie jak Patrycji udawało się na nich cokolwiek zapisać ;-). Całe szczęście Alek przyholował na miejsce przyczepę kempingową, która służyła jako przechowalnia bagażu i obsługi … Tuż przed startem Karolina omówiła jeszcze trasę, potem tradycyjne zdjęcie i już wszyscy byli gotowi. Deszcz przestał padać, ale niebo nadal spowite było ołowianymi chmurami. Chłód przenikał mnie od stóp do głowy. Niestety zapomniałem rękawiczek więc po chwili ręce miałem skostniałe. Atmosfera wśród biegaczy i osób towarzyszących była jednak świetna i gorąca. Nikt nie przejmował się pogodą, wszyscy uśmiechnięci zaczęli odliczanie od 10 do startu !!! Organizatorom bardzo zależało, żeby nikt nie miał kłopotów na trasie, więc Karolina wyruszyła na rowerze jako pilot. Radek, również na rowerze, kontrolował środek, tyły i pozostałych zawodników. Wyruszyłem więc na trasę swojego szesnastego maratonu… Jeszcze kilka miesięcy temu nawet nie planowałem jakiegoś konkretnego startu w takim długim biegu. Gdzieś w głowie roiły mi się takie marzenia, a tu właśnie biegłem po raz szesnasty w maratonie… Muszę jednak przyznać, że od samego początku zastanawiałem się czy nie zakończyć rywalizacji w połowie dystansu. Brak wypoczynku jednak dawał mi się we znaki. Niby nie biegłem najwolniej, ale zdecydowanie brakowało mi świeżości. Postanowiłem zostawic sobie decyzję na później. Trasa przygotowana przez organizatorów to kółko wokół jeziora o długości 6 900 m. Po trzech lub sześciu okrążeniach należało jeszcze przebiec wałem w stronę „Piramidy” i wrócić. Jednak do tego było mi jeszcze daleko. Po starcie biegliśmy asfaltową alejką wśród drzew. Wszędzie leżały mokre liście opadłe z drzew. Nad jeziorem usadowiło się kilku wędkarzy (mordercy !!!!), którzy z zaciekawieniem spoglądali na naszą grupę. Dość szybko asfalt zamienił się w mokry piasek, potem błoto, betonowe płyty…. Pierwsze okrążenie było raczej zapoznaniem się z podłożem i walką żeby nie zaliczyć kąpieli błotnej, która zagrażała w pierwszej części pętli. Druga cześć wiodła już tylko po asfaltowych alejkach parku. Pomimo nienajlepszej pogody nie sposób było nie zachwycać się pięknem okolicy. Zresztą już po biegu wielu uczestników wyrażało swoją zazdrość wobec tych, którzy mają możliwość biegania w tych okolicach na co dzień. Piękna przyroda towarzyszyła nam przez cały czas. Zachwycała cisza, szum wiatru wśród gałęzi drzew, delikatny szmer fal jeziora. Poddający się niecnej rozrywce zabijania niewinnych ryb z jeziora, na szczęście mają w swojej naturze zachowywanie się cichutko – więc nie mącili panującego spokoju. Biegnąc nie zwracałem na nich zbytniej uwagi, jak to w czasie maratonu myśli co raz odpływały w siną dal, przeszłość, przyszłość… Oczywiście co raz wracałem do rzeczywistości napawając się widokiem pięknej okolicy. Karolina z Radkiem zadbali o oznakowanie trasy i w newralgicznych miejscach umieści strzałki z kierunkiem biegu. Takie oznakowanie gwarantowało, że nikt nie pomyli drogi. Zresztą takie niebezpieczeństwo istniało tylko na pierwszym okrążeniu. Później już nogi same niosły po błotku, płytach i asfalcie, a głowa mogła odlecieć w inne rejony. Pomimo, że czasami moje myśli rzeczywiście oddalały się od jeziorka i trasy biegu to mój organizm bardzo szybko przywoływał mnie na miejsce… Ogarniało mnie coraz większe zmęczenie. Właściwie sam nie wiem dlaczego po pokonaniu trzech okrążeń nie skończyłem zawodów… Ktoś zapytał mnie czy biegnę półmaraton, a ja tylko machnąłem ręką, że nie i pobiegłem dalej.. Może to na skutek słońca które niespodziewanie zagościło na niebie. Ciepłe promienie trochę mnie ogrzały. Dały też nadzieję, że jednak nie jest tak szaro i beznadziejnie, że jeszcze nastanie piękny, jasny dzień, a ciemność odejdzie…. Czwarte kółko pomimo nieopuszczającego mnie zmęczenia, biegło się bardzo przyjemnie. Zrobiło się ciepło, nawet odcinek w błocie wydawał się całkiem przyjemny, takie urozmaicenie, a nie tyko ganianie po asfalcie.. Niestety słońce zagościło tylko na chwilę, a to co nastało później było jeszcze gorsze niż wcześniejsza szarość. Pod koniec czwartego kółka niebo pokryło się ołowiem, ciężkie chmury wisiały tuż nad czubkami drzew, niemal ich dotykając. Optymizm i nadzieja czmychnęły z mojej głowy, nawet zbytnio się tam nie rozgaszczając… Zimne podmuchy nieprzyjaznego wiatru od jeziora w niczym nie przypominały wiaterku pchającego w optymistyczną przyszłość. Wiatr co raz starał się pokazać swoją siłę wiejąc mi prosto w twarz. Nie trzeba było długo czekać, na kolejne przeciwności… po chwili lunął zimny deszcz. Nie wiem jaka była wówczas temperatura powietrza, ale w kilka sekund zamieniłem się w sopel lodu. Ręce, całe czerwone zesztywniały mi w jednej pozycji. Wiec jednak nie ma nadziei… teraz ogarnęła mnie już nie szarość, ale całkowita ciemność. Sprzyjające warunki okazały się tylko iluzją, płonną nadzieją, ułudą pozwalającą z radością spoglądać w przyszłość…. A wszystko to tylko po to, żeby taki mały człowieczek jak ja z większym bólem i trudem musiał mierzyć się z wyzwaniem… Miałem wrażenie, że wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Wszystko co działo się wokół miało na celu tylko jedno : złamać mnie! Szczerze mówiąc prawie tak się stało. Piątą pętlę przebiegłem bardzo wolno, kompletnie wykończony. Niemal doczołgałem się do stolika i oznajmiłem, że chyba dalej nie biegnę… Stojący obok kiwali głowami ze zrozumieniem, ale zachęcali do kontynuowania biegu, to przecież tylko jedno kółko. O nie moi drodzy ! To kawał szlaku który trzeba przemierzyć o własnych siłach, nie mogąc liczyć na niczyje wsparcie, w samotności, bólu, targany ciągłą myślą o bezsensowności wkładanego wysiłku, który nie prowadzi do niczego. Po co się męczyć, walczyć, starać, jak na końcu będzie szaro, smutno i zmrożą mnie lodowate strumienie wody... Otworzyłem piwo stojące na stoliku, odszedłem kilka kroków od innych i pociągnąłem spory łyk ( no bardzo spory…). Ten napój musiał zostać stworzony przez siły najwyższe i najczystsze. Zimny napój wcale mnie nie oziębiał, ściekając powoli po wysuszonym gardle orzeźwiał mój umysł, dodawał sił, napełniał mnie energią. Przez krótką chwilę poczułem się błogo, opuściło mnie zmęczenie. Czasami trzeba stanąć w miejscu, zastanowić się, wypić łyk piwa, żeby potem podjąć ważne decyzje i ruszyć w dalsza drogę. Nie wiadomo gdzie ona nas zaprowadzi i czy dojdziemy do celu. Nie wiadomo nawet czy dojdziemy gdziekolwiek, ale ruszyć warto…. Tak tez zrobiłem, odstawiłem butelkę z niedopitym piwem na stolik i stwierdziłem tylko, że muszę spalić wypity alkohol. Wolno ruszyłem na ostatnie okrążenie. Przez jakiś czas jeszcze padał deszcz, ale byłem już tak zmoczony i zziębnięty, że nie miało to dla mnie znaczenia. Ból w każdym centymetrze mojego ciała doskwierał mi przy każdym kroku, zmęczenie całkowicie paraliżowało zdolność poddania się rozmyślaniom. Mozolnie pokonywałem metr za metrem, nie zwracając uwagi na błoto i wodę. Otaczało mnie zimno, tonąłem w nim. Wiatr wiał prosto w twarz. Nie było w pobliżu nic co dawałoby jakąkolwiek nadzieje na poprawę sytuacji. To była walka z własną słabością, z ogromnym zmęczeniem. W końcu dowlokłem się do końca pętli. Jeszcze na koniec kilkaset metrów podbiegu do Piramidy i krótki zbieg. Koniec !!! Czas okropny : 03:50:27, ale w tych okolicznościach ważne było, że dotarłem gdziekolwiek. Ta droga okazała się dobrym wyborem, zaprowadziła mnie do przyjaznych ludzi, którzy poświęcili swój czas i energię na organizację biegu. Pomimo zimna i deszczu czekali, aż zdołam dowlec się do mety… Za to im wielkie dzięki. Ciekawe czy następna droga którą wybiorę też zaprowadzi mnie do odrobiny ciepła, pomimo panującego zimna i szarzyzny wokoło…

II Perła Poprocańska dobiegła końca, maraton ukończyły trzy osoby, pómaraton 17, pozostali przebiegli od jednego do pięciu kółek. Pierwsze miejsce zając debiutant Mateusz Nowak, który pokonał maraton w czasie 03:31:56. Wielkie gratulacje !!! W biegu brało udział 36 biegaczy, którzy na pewno rozjechali się do domów zadowoleni i pełni uznania. Nie pozostaje nic innego jak tylko życzyć wszystkim spotkania na kolejnej edycji Perełki, gdzie będzie można pobiegać, pomyśleć, pogadać, poszukać odrobiny ciepła w zimnym i nieprzyjaznym świecie….

Joel


Zdjęcia z biegu są dostępne na stronach :

http://picasaweb.google.pl/zlazmol/PerAPaprocanII4112007

http://www.frog.texasnet.pl/pplistopad/index.html


Pełne wyniki na forum:

http://biegajznami.pl/forum/viewtopic.php?t=20575&postdays=0&postorder=asc&start=75


wtorek, 30 października 2007

28 Edycja Maratonu w Dublinie zakończona -relacja Kuby

O 6:30 obudził mnie budzik i chłód. Na dworze ciemno jak w środku nocy, wieje wiatr. Przestawiłem budzenie o 30 minut i przewróciłem się na drugi bok...

Drugi alarm, sprawdzam która godzina i stwierdzam, że tym razem trzeba wziąc się za siebie i opuścic ciepłe łóżko, zjeśc sniadanie i dojechac na linię startu. Dojechac- tylko jak? Kierowcy autobusów jeszcze pewnie przewracają się na drugi bok- w końcu jest święto...

Wyszedłem. Gdy byłem w drodze na przystanek (z którego i tak nic nie pojedzie) nagle podjechał do mnie samochód. W środku biegacz. Potrzebuję dojechac na start? Tak. W lepszym humorze wskakuję w samochód. W rozmowie z kierowcą dowiaduję się, że jako jeden z kilkunastu osób ukończył wszystkie 27 edycji maratonu dublińskiego. Opowiada też jak z latami zmieniała się trasa biegu i przyrastała liczba uczestników (podobno pierwsza edycja zgromadziła około 2000 osób).

Po tym jak wysiadłem z samochodu poczułem chłód, choc byłem jeszcze dośc ciepło ubrany, a do startu o 9:10 zostało jakieś półtorej godziny. Mimo wszystko przebrałem się w krótkie leginsy, koszulke z długim rękawem + singlet klubu Sportsworld Terenure z którym biegam w Irlandii, zostawiłem rzeczy w depozycie i dygocząc z zimna przy każdym podmuchu wiatru udałem się w stronę strefy startu.

Na początek w boksie było nas parę setek więc udało mi się ustawic blisko linii startu. Potem nastąpiło długie oczekiwanie na kolejnych 10.000 biegaczy, w czasie którego zmarzły mi nogi i palce u stóp. Chciałem jak najwcześniej zacząc biec, żeby się rozgrzac. W końcu około 9:00 wystartowała Elita Kobiet, chwilę później wózkarze. Przyszła 9:10- sygnał startera i armia biegaczy zaczęła przetaczac się szerokimi ulicami Dublina.

Do pokonania 26,2 mili (42,195 km). Pierwsze 3 mile (1 mila = około 1.6 km) prowadziły przez ścisłe centrum miasta. Na ulice wyległy tłumy, żeby oglądac nasze zmagania i zagrzewac do walki.

Zacząłem zgodnie z planem 7:20 minut na milę (czyli około 4:33 minut na kilometr). Wybrałem liczenie mil, bo na poprzedniej edycji tablice z ich oznaczeniem były bardziej widoczne i częstsze niż oznaczenia kilometrów (co 1 mile i co 5km). Oprócz tego szybko mijał mi czas na przeliczeniach z kilometrów na mile, przez co się nie znudziłem. Po jakichś 4 milach wbiegliśmy do Phoenix Parku i poczułem, że zaczynam się rozgrzewac. Bieg po znanych mi parkowych drogach minął bardzo szybko i około oznaczenia 8 mili opuściliśmy park. Znowu biegliśmy ulicami miasta, a co parę metrów stały grupki kibiców w tym też osoby z mojego dublińskiego klubu. Na każdej kolejnej mili słyszałem „Go Sportsworld!” albo „Good job Jakub!”, co dodawało mi sił. Na 14 mili (ok.22,5 km) zauważył mnie Tony, który następnie towarzyszył mi na rowerze do mili 15-tej. W końcu słońce zaczęło grzac tak bardzo, że ściągnałem koszulkę z długim rękawem i rzuciłem ją Toniemu na przechowanie, a zostałem w singlecie. Potem Tony zawrócił, żeby wspomagac innych biegaczy z klubu.

Od 15 do 17 mili przebiegałem przez Terenure – dzielnicę w której mieszkam i trenuję. Tutaj kibiców Sportsworldu było chyba najwięcej. Tu też umówiłem się z Marcinem i Dominiką, że podadzą mi banana i izotonik. Dobrze było ich zobaczyc w umówionym miejscu. Choc nie byłem głodny wciągnąłem profilaktycznie banana, wypiłem 2 łyki napoju i rwałem dalej do przodu. Po kilku zbiegach na 19 mili zaczął się długi, niezbyt stromy podbieg na którym starałem się utrzymywac stałe tempo. Nie patrzyłem na zegarek, więc gdy sprawdziłem czas przy 21 mili nie byłem pewny czy pomyliłem się w obliczeniach, czy naprawdę tak wolno biegłem.

Na szczęście następny odcinek prowadził z górki. Poczułem, że zbliża się ściana i zacząłem przygotowywac się psychicznie do uderzenia. Miałem walczyc ze swoją słabością, ze swoją życiówka, z życiówkami Mariusza i Artura... no i na 22 mili (35 kilometr) rąbnąłem w ścianę, tak że musiałem zwolnic, nogi bolały, z trudnością oddychałem. Ale na szczęście walnąłem w nią z takim impetem, że jakieś 1,5 mili (ok. 3km) dalej po ścianie zostały tylko gruzy. Na mili 23 po raz kolejny mój support team - Dominika & Marcin zaaplikował mi izotonik, co mnie orzeźwiło. Marcin udokumentował też moje przebijanie się przez ścianę (poniższe foto). Na 2 mile przed metą zacząłem znowu przyspieszac. Stwierdziłem, że teraz albo nigdy. Wiedziałem, że jak wytrzymam to swoją zyciówkę będę miał w kieszeni, ale żeby pobic życiówkę Artura będę musiał jeszcze mocno powalczyc. Już nie obchodził mnie zegarek to była walka z bólem i psychiką. Na szczęście znowu byłem w centrum miasta. Znów tłumy, dla których jest się widowiskiem, znów krzyki zagrzewające do walki, znów znajome ulice. Jeszcze tylko 2 zakręty. Mijam wejście do Trinity College, Grafton Street, ludzie za barierkami biją brawo. Ostatnia prosta! Nie – jeszcze jeden zakręt do mety. Cholera, teraz to już biegnę ile da fabryka, najwyżej mnie zgarną na mecie do karetki... Zakręt i jakieś 100 metrów dalej Meta.

Staję. Na zegarze chyba widziałem 3:10:35, spoglądam na swój zegarek – 3:10:14. Wiem, że pobiłem siebie i Mariusza, z Arturem nie mam pewności. Gdy zaczynam iśc nogi się pode mną uginają. Na tą życiówkę czekałem od 2004 roku. Dziwnie się czuję. Endorfiny atakują znienacka. Zaczynam śmiac się sam do siebie. Nie potrafię nad sobą zapanowac. Dziewczyna z obsługi patrzy na mnie z pobłażaniem, ale też uśmiecha się gratulując i wręczając mi medal. Chichram się i zataczam na zmęczonych nogach. Muszę wziąc swoje rzeczy ubrac się ciepło i gdzieś usiąśc na chwilę. Atak śmiechu mija mi po parunastu minutach, ale pobudzony jestem aż do końca dnia.

Po tym jak chwilę posiedziałem spotkałem Michaela z klubu. Wyglądał na wycieńczonego. Też zrobił życiówkę 3:22, ale chyba nie podziałało to na niego tak jak na mnie. Chwilę później zebraliśmy się z placu boju, a już w okolicach domu ponad 4 godziny od startu widziałem jak niektórzy chodziarze mijają swoją 16 milę... No i tak zakończylem mój ostatni maraton w tym roku.

Jak w poprzednim roku zawody wygrał rosyjski duet Aleksey Sokolov (z rekordem trasy 2:09:07) i Alina Ivanova (2:29:20). Pierwszy wśród Polaków okazał się Bogdan Dziuba (9 miejsce z czasem 2:22:05). Na starcie stanęło około 11.000 osób.

Więcej na temat maratonu TU.

poniedziałek, 29 października 2007

Żyliski Hamburg kolejna odsłona 28.10.2007 - autorstwa Joela

Zawsze staram się wstać przed świtem. Lubię ten moment kiedy wszystko wokoło powoli jaśnieje od wschodzącego słońca. Zawsze wtedy budzi się we mnie energia pozwalająca na przeżycie kolejnego dnia, na stawianie sobie nowych celów i przezwyciężanie swoich słabości. Świt daje nadzieje, że ten kolejny dzień przyniesie nam coś nowego, pozwoli na zdobycie nowych doświadczeń które nas wzbogacą. Tylko co mogła przynieść ta sobota… dzień już wstał, siedziałem z kubkiem kawy przy oknie za którym zrobiło się tylko trochę jaśniej niż było nocą. Ciężkie chmury zakrywały niebo, a ich ołowiany kolor rozszerzał się na cały świat. Blask z ekranu komputera delikatnie rozświetlał ciemne pomieszczenie. Od pogrążania się w uzależnieniu komputerowo – internetowym oderwał mnie dzwonek do drzwi. Siódma rano, sobota … któż jeszcze może nie spać ? Przed drzwiami stał Leszek, uśmiechnięty, pełen życia – poddawał się jednemu z naszych ulubionych zajęć, czyli biegał. Wpadł tylko na chwilę, pogadaliśmy – no i jak to on, zaproponował niedzielny wypad do Żyliny… a ja w niedzielę rano miałem zaplanowany dyżur w pracy. Aż mi kiszki skręciło, dawno tam nie byliśmy, a i organizm domaga się jakiegoś dłuższego pobiegania… Po wyjściu Leszka złapałem za telefon. Uff, całe szczęście w pracy nie wszystkim zalazłem za skórę  i w niedzielny ranek zgodziła się dyżurować koleżanka. No to załatwione….. w niedzielny ranek, o 05.00 zatrzymałem samochód przed Leszka blokiem. Podróż upłynęła nam szybko, drogą zatopioną we mgle, na rozmowie o tym i owym.

Jak inna to była droga niż ta 28 kwietnia 2007 roku, kiedy pierwszy raz jechałem na „Żyliński Hamburg”. Niby za oknami samochodu ten sam krajobraz, ale my już inni… Nie miałem już ze sobą zielonej książeczki, tylko kawałek plastiku stwierdzającego moją tożsamość; w tym czasie przebiegłem kilkanaście maratonów; zmieniłem się zewnętrznie i wewnętrznie.

Cieszyłem się, że znowu razem z Leszkiem staniemy na starcie i będziemy zmagali się z maratońskim dystansem. Każdy z nas osobno, przez kilka godzin w zamyśleniu i kontemplacji będzie biegł, rozważając swoje myśli. Jednak – jak zawsze – jeden drugiego będzie wspierał, zachęcał do większego wysiłku i sprawdzał, czy wszystko w porządku.

W Żylińskim parku zameldowaliśmy się na 40 minut przed czasem - trzeba było poczekać na resztę zawodników. Tuż przed godzina ósmą w stałym miejscu pojawił się stolik z wodą i kubeczkami, no i zjawili się pozostali zawodnicy : Simon Alexander, Krumer Miroslav, Kriško Miroslav, Tichý Peter, Krčmárik Vladimír. Jeszcze chwilę rozmawialiśmy, potem tradycyjnie Krisko zrobił pamiątkową fotkę i wszyscy stanęli na starcie. Parę minut po 08.00 wystartowaliśmy. Trasa jak zawsze na tym biegu to jednokilometrowe pętlę dokładnie oznaczone wokół niewielkiego parku. Na alejach i trawnikach leżały suche liście, drzewa mieniły się całą paletą jesiennych kolorów. Przed starem było trochę zimno – temperatura powietrza wynosiła około 07 stopni Celsjusza. Całe szczęście nie padało, ale nad nami wisiały ciężki chmury. Od razy po starcie razem z Leszkiem wysforowaliśmy się do przodu – pozostali uczestnicy byli zmęczeni, a to po Żylińskim Hamburgu, który biegali dzień wcześniej, a to innymi startami. Pierwszy kilometr przebiegliśmy w tempie 04:17 – oj za szybko, za szybko.... potem nieco zwolniłem, ale starałem się utrzymywać w miarę szybkie tempo. Leszek zwolnił bardziej, ale przecież znam go doskonale i wiedziałem, że koniec będzie należał do niego. Pozostali biegli znacznie wolniej. Na początku biegło mi się całkiem dobrze. Kolorowe liście na drzewach i pod nogami tworzyły fantastyczną scenerię, pozwalającą oddać się kontemplacji. Po kilku kółkach udało mi się rozgrzać. Kółeczka mijały w niezłym tempie, myśli krążyły od jesiennych liści po inne ważne sprawy. Maraton to nie tylko wyczyn sportowy, to wspaniały czas który można wykorzystać na pobycie z samym sobą, na wewnętrzną rozmowę o sprawach ważnych i całkiem błahych.... Wysiłek fizyczny jaki trzeba włożyć w pokonanie tego dystansu dobrze robi ciału, a czas spędzony na rozmyślaniu duszy i umysłowi. Same korzyści..... Po kilkudziesięciu minutach nad parkiem zajaśniało słońce !!! Promienie ogrzewały nas, rozświetliły też park, który stał się jeszcze bardziej kolorowy. Cudowne barwy od żółtej do brązowej rozbłysły pełną gamą. W parku pojawiło się kilku spacerowiczów, niektórzy utrwalali jesienne barwy robiąc zdjęcia wspaniale wyglądającym drzewom. My dalej biegaliśmy i rozmyślali.... Po upływie kolejnych minut poczułem na sobie drobne kropelki deszczu, ale słońce cały czas świeciło.... zwiastun zmiany ? Deszczyk był mały i nawet nas zbytnio nie zmoczył, ale gdy przestał padać niebo zakryły chmury. Świat wkoło znowu zrobił się szary, ponury, smutny... Po przebiegnięciu trzydziestu paru kilometrów poczułem, że siły mnie opuściły... biegłem coraz wolniej, w brzuchu czułem straszny ból, nogi zrobiły mi się jak z waty. Po kolejnych kółkach świat zaczął wirować mi przed oczami, słabłem praktycznie z każdym krokiem. Leszek – którego mniej więcej w połowie zdublowałem – odebrał co jego i ruszył nadrabiać straty, szybko przesuwał się do przodu. Wiedziałem, że koniec będzie jego. Ostatkiem sił zmobilizowałem się i ruszyłem trochę szybciej. Ból i zmęczenie były okropne. Całą swoją wolą musiałem walczyć, żeby się nie poddać.. Do końca zostały trzy okrążenia – już wiedziałem, że Leszek nie zdoła mnie dogonić... ale gdyby zostało więcej kołek na pewno by to zrobił. Miał ogromny zapas energii, jakby przebiegł tylko kilka kilometrów a nie prawie czterdzieści... Maraton ukończyłem w czasie 03:29:58 i padłem na ławkę prawie nieżywy....marzyłem tylko o tym, żeby mnie ktoś dobił... ale nikt tego nie zrobił, więc musiałem się pomęczyć.. Leszek zakończył z czasem 03:33:54 – i to jest jego najlepszy czas w maratonie. Gratuluję życiówki !!!! Niestety mieliśmy mało czasu i zaraz po biegu musieliśmy wskakiwać do samochodu i wracać. Do naszych żon, dzieci, domów. Każdy do swoich codziennych spraw. Wróciliśmy... a może jeszcze jesteśmy w drodze?

To był kolejny wspaniały wyjazd który zawdzięczam Leszkowi, więc dziękuje !!! i do następnego wspólnego biegania...

Wyniki niedzielnego biegu ( pochodzą z http://www.42195.sk/)


Žilinský Hamburg č. 72/33 - Žilina 28. 10. 2007

1. Mariusz Ciesiński 70 POL Ślimak Bytków 3:29:58

2. Naziemiec Leszek 74 POL Ślimak Bytków 3:33:54 PB

3. Simon Alexander 47 SVK DS Žilina 3:50:59

4. Krumer Miroslav 49 CZE Ostrov 3:55:26

5. Kriško Miroslav 57 SVK 42195.sk 4:02:34

6. Tichý Peter 69 SVK ŠKP Čadca 1:34:43 1/2M

7. Krčmárik Vladimír 54 SVK HGM Žilina no time 10 km

niedziela, 21 października 2007

Wyniki wieloboju w Gimnazjum Nr 9 w Katowicach

Kobiety
I m Daria Naziemiec 232 pkt

Mężczyźni
I m Adam Dubiel 582 pkt
II m Piotr Dudała 532 pkt
III m Adam Kremiec 451 pkt
IV m Jan Stasiczek 438 pkt
V m Leszek Naziemiec 344 pkt

Zdjęcia TU i TU

piątek, 19 października 2007

WYNIKI 8 MARATONU NIC 18.10.2007

Lp. Nr startowy Imię i nazwisko W Y N I K I

Maraton

1. 43 Jerzy Wyka 03:20:39
2. 26 Stanisław Giemza 03:31:54
3. 44 Mariusz Ciesiński 03:33:21
4. 15 Piotr Horała 03:56:00
5. 84 Jakub Kumoch 03:56:10
6. 86 Daria Naziemiec 04:19:25
7. 90 Damian Szpak 04:19:26
8. 73 Franciszek Pendolski 04:44:35

Wyniki osób które ukończyły sześć okrążeń - dystans : 36445

9. 42 Grzegorz Szymura 03:02:59

Wyniki osób które ukończyły pięć okrążeń - dystans : 30695

10. 75 Marek Kubista 02:52:33


Wyniki osób które ukończyły trzy okrążenia - dystans : 19195

11. 83 Edward Cichos 01:41:56
12. 78 Miras Witas 01:42:07
13. 76 Marek Pęczak 01:49:30
14. 93 Leszek Naziemiec 01:59:28
15. 89 Adam Palka 02:01:20
16. 74 Joanna Szor 02:28:39
17. 88 Magdalena Raczyńska 02:28:39
18. 85 Aleksy Szablicki 02:28:39

Wyniki osób które ukończyły dwa okrążenia - dystans : 13445

19. 14 Marek Ciszyński 00:59:40
20. 92 Janek Komander 01:14:32
21. 91 Janusz Zdunikowski 01:26:55
22. 94 Karolina Wilczyńska 01:45:47
23. 95 Marcin 01:45:47

Wyniki osób które ukończyły jedno okrążenie- dystans : 7695

24. 47 Artur Czapliński 00:30:41
25. 54 Arkadiusz Ogórek 00:31:54
26. 50 Mateusz Dziegieć 00:33:13
27. 56 Dawid Górecki 00:34:15
28. 58 Seweryn Czapliński 00:34:15
29. 60 Mateusz Minko 00:34:15
30. 64 Anna Szafraniec 00:34:33
31. 65 Klaudia Gruż 00:34:33
32. 48 Kamil Samson 00:34:57
33. 49 Michał Wiora 00:34:57
34. 53 Kamil Wujec 00:35:04
35. 52 Kamil Sojdak 00:36:02
36. 70 Judyta Ciesiński 00:36:17
37. 46 Maciej Oswald 00:37:43
38. 55 Kamil Lasończyk 00:38:09
39. 57 Mateusz Szafraniec 00:38:19
40. 77 Jarosław Cholewa 00:39:03
41. 81 Anna Stępniok 00:39:10
42. 82 Justyna Stępniok 00:39:10
43. 68 Klaudia Gerlińska 00:40:43
44. 51 Daniel Soprych 00:43:58
45. 79 Rafał Girlotka 00:44:29
46 . 80 Kornelia Guzara 00:44:29
47. 62 Angelika Dzieszyńska 00:46:54
48. 61 Paulina Wiecheć 00:49:30
49. 63 Patrycja Pyzik 00:49:30
50. 87 Ewa Szylewska 00:49:55
51. 59 Emil Kubela 00:54:49
52. 69 Angelika Pająk 00:55:30
53. 66 Agnieszka Goś 00:56:17
54. 67 Justyna Kopeć 00:56:17
55. 71 Adam Dubiel 00:56:25
56. 72 Piotr Dudała 00:56:25