Po 46 godzinach podróży samochodem, pociągiem, autokarem, promem dotarliśmy do mekki światowego narciarskiego biegania Mory. Tydzień biegowy rozpoczął się tu kilka dni wcześniej i trasę „królewskiego” dystansu, do którego się przymierzaliśmy, poprzedziło kilka innych biegów - krótszych lub mniej rygorystycznych (brak limitów czasowych).
Przygotowania rozpoczęły się pełną parą w dzień poprzedzający start czyli smarowanie, przygotowanie odpowiedniego ubioru itp. Przy smarowaniu pomocną dłoń wyciągnęli do nas słowiańscy bracia, chociaż nieliczni z nas postawili na swoje smarowanie co później i tak okazało się bez znaczenia. Po krótkiej ostatecznej odprawie mogliśmy się w końcu położyć na karimatach i spać jak królowie aż do 3.30 rano [sic!]. Po szybkim przebudzeniu, szybkie śniadanie by po pół godziny ruszyć autokarem na miejsce startu do Sälen. Prosta startowa była podzielona na 10 sektorów do których klasyfikowało pod względem swoich czasów. Nam przypadł zaszczyt wystartowania z 10 ostatniego pola. Po pozostawieniu nart i kijków w dogodnym jakby się mogło wydawać miejscu do startu wróciliśmy do ciepłego autokaru. Wróciliśmy na to samo miejsce na kilka minut przed 8, kiedy to wystartowaliśmy w Vasaloppet. Wszyscy truchleliśmy na myśl złamania kijka, których kikuty leżały tu i ówdzie. A to dopiero 300-400 metrów. Cóż za pech. I właśnie bieg nie zależy jedynie od wytrzymałości fizycznej, psychicznej ale również od szczęścia. Ja go tego dnia miałem pod dostatkiem.
Na prostej startowej miałem długo kontakt wzrokowy z Tomkiem i Leszkiem, trzymałem ich się blisko. Ostatni raz widziałem ich na pierwszym podejściu zniknęli mi gdzieś obaj gdzieś na skraju po prawej stronie. Ja natomiast mozoliłem się do góry w środku rzeki ludzi, dość niefortunnym miejscu. Wiedziałem, że muszę uciekać na skraj lasu, gdzie ostatnio widziałem Tomka i Leszka (pewnie już są na górze i pojechali w siną dal) gdzie zauważalny był większy ruch do góry. Centymetr po centymetrze przesuwałem się na prawą stronę, aż w końcu osiągnąłem cel - las. Wtedy poczułem się jak ptak wypuszczony z klatki. Mogłem, dzięki za dużej ilości klister'a poruszać się do góry jak na skitourowych nartach. Wreszcie mogłem nadrobić straty i dogonić moich kolegów.
I tak po około 1 godzinie i 2 km można było zacząć radować się jazdą na nartach biegowych. A moich kumpli jak nie było tak nie było. Pomyślałem, że trzeba będzie się mocno postarać, żeby ich dogonić a po za tym zmieścić w limitach czasowych, które na pozór wydawały się być ustalone z dużym zapasem. Na pierwszy punkt pozostało jeszcze 8 km i 1,5 godziny. Trasa biegu prowadziła przez bezkresne tereny mało zamieszkane. Dookoła rozpościerały się lasy, które zachwycały swoją potęgą. Teren pod względem topograficznym był dość urozmaicony odcinki płaskie, podejścia i zjazdy – najbardziej na mnie wyczekiwane, mogłem sobie odpocząć i wyprzedzić tych, przez których byłem wyprzedzony wcześniej.
Na punktach kontrolnych obowiązywały limity czasowe w których bezwzględnie trzeba było się zmieścić w przeciwnym razie dalszą podróż do mety spędzało się w autobusie o czym przekonali się nasi trzej towarzysze podróży... Była również druga, milsza strona punktów kontrolnych otóż można było się posilić pysznymi bułeczkami (nie pamiętam ile ich zjadłem, ale była to duża ilość), które popijało się albo zupą borówkową, bulionem, wodą lub napojem izotonicznym. Na dwóch ostatnich punktach serwowano kawę.
Po za posileniem się można było na punktach zadbać o swój sprzęt, serwisanci z firmy TOKO szybko radzili sobie ze smarowaniem nart.
Po kilku godzinach zmęczenie dawało się we znaki a do końca jeszcze pozostało kilkadziesiąt kilometrów, ale byłem dobrej myśli, że jeśli żadna niespodzianka mnie po drodze nie spotka to dotrę cało do mety. Zmęczenie jak się okazało na ostatnim punkcie było oszustwem i małym buntem mojego organizmu. Po wypiciu kubka kawy i ujrzeniu Leszka, który o dziwo był cały czas za mną a nie przede mną jak cały czas uważałem siły i wola walki wróciły. Poczułem się jak nowonarodzony i jakaś siła pchała mnie do przodu - do mety zostały ostatnie 9 km. I nie wiem czy myśl, że meta jest tak bliska, a może kawa podziałały zbawiennie. Odszedł wcześniejszy ból w rękach. Ostatni odcinek pokonałem w szybszym tempie niż wszystkie poprzednie (był również łatwiejszy), lecz jednak czułem, że coś się we mnie zmieniło-przybyło mi sił. Metę zobaczyłem po 10 godzinach i 44 minutach od startu. Szczęśliwy i zmęczony. Dodam tylko moją małą obserwację. 90 km na nartach biegowych jest łatwiejsze niż 90 km biegu.
Artur