wtorek, 15 maja 2007

Praga Maraton Okiem debiutanta

Dotychczas Praga kojarzyła mi się z dzielnicą naszej stolicy, z jej odrapanymi kamienicami i knajpami z dość podejrzaną ale przyjazną ludzką zawartością. Kiedy Artur zaproponował mi start w Prague Marathon 07 pomyślałem sobie, że żartuje. Nigdy nie biegałem długich dystansów a do tego mam już 46 wiosen na karku. Kiedy jednak zacząłem się nad tym zastanawiać, doszedłem do wniosku: Dlaczego nie?!

I tak zaczęła się moja przygoda z Pragą, tym razem czeską. Czasu na przygotowanie miałem niewiele bo tylko 4 miesiące. Na początku maja odnosiłem wrażenie, że jestem w stanie przebiec ten magiczny dla mnie dystans. Jednak bardzo bałem się, że to tylko wrażenie a nie pełna świadomość solidnego przygotowania. Praga przywitała nas w przeddzień przepięknym porankiem co od razu nastawiło mnie bardziej optymistycznie. Musiałem się jednak bardzo mobilizować by nie ogarnął mnie strach i panika przed następnym dniem. Bardzo bałem się tego debiutu. Uroki starej Pragi zwiedzanej w przeddzień startu pozwoliły na wiele chwil zapomnienia...Noc upłynęła w miarę spokojnie nie licząc małych koszmarków sennych o których nie chcę pisać. I wreszcie poranek. Korzystam z kilku rad starych wyjadaczy: naklejam plastry, smaruję się oliwką w różnych miejscach ciała (zdaje się, że w celu uniknięcia otarć ;-) potem lekkie śniadanie i na start. Tuż przed startem nieoczekiwanie, prawie zderzamy się z prezydentem Czech Gustavem Klausem, który odwiedził zawodników aby życzyć im powodzenia w zawodach. Ciekawe, że prawie nie miał ochrony i poruszał się bardzo swobodnie wśród tłumu. No i wreszcie start. Przepiękna sceneria starego miasta sprawia, że nie zdaję sobie sprawy przed trudem jaki na mnie czeka. Do tego wiadomość, że wspomaga mnie duchowo grono moich znajomych i przyjaciół a szczególnie jednej bardzo bliskiej mi osoby, dodaje mi dodatkowych sił. Kilometry powoli mijają a ja nie czuję zbytniego zmęczenia, aż do 32 kilometra. Czuję niesamowity ból w podbrzuszu. Nie mogę biec. Chodzenie sprawia mi niesamowitą trudność. Co jakiś czas zrywam się ale po kilkuset metrach przejmujący ból sprowadza mnie do funkcji IDĘ. I tak przez 5 km. Kiedy jestem już zrezygnowany i bardzo bliski zejścia z trasy, nagle niespodziewanie wracają mi siły i biegnę, biegnę tak jakbym dopiero wystartował. Nie wierzę, że mogę wykrzesać z siebie jeszcze tyle sił. Znowu biegnięcie sprawia mi przyjemność. Do tego kibice, bębny, gwizdki, trąbki ta cała mobilizująca otoczka...
I wreszcie meta. Osiągnięta prawie w sprinterskim tempie. Medal, który mam na szyi jest dla mnie równie cenny jak gdybym to ja wygrał te zawody. Bo dla siebie byłem pierwszy. Pokonałem ból,
zwątpienie, upał i całą resztę nieprzyjemnych doznań. Teraz to się nie liczy. Teraz mogę powiedzieć, że jestem maratończykiem. Uczucie niesamowite. Jeszcze długo pozostaną mi w pamięci wspomnienia tego debiutu i knajpek z ludzką zawartością , uśmiechniętą i radosną...

Na pewno tam powrócę.


Autor: Tadeusz MULTAN